niedziela, 31 maja 2015

"Cichy wielbiciel" Olga Rudnicka

Obiecałam sobie, że nigdy więcej nie sięgnę po książkę tej autorki. "Zacisze 13" zraziło mnie i pozostawiło ogromny niesmak. Wcześniejsze książki też nie powalały na kolana, więc rozstałam się z panią Rudnicką bez żalu. Jednak tu i ówdzie spotykałam pozytywną recenzję tej książki, więc postanowiłam dać jeszcze jedną szansę. I faktycznie - miłe zaskoczenie, książka jest naprawdę dobra. Może temu, że tutaj autorka nie próbuje pozować na Chmielewską i silić się na błyskotliwy humor na każdej stronie. Co prawda początek jest przeciętny, ponieważ pojawiają się dość irytujące dialogi, ale później to zanika i książkę czyta się jednym tchem.

Julia to młoda dziewczyna, która ma pracę, wynajmuje mieszkanie z koleżankami ze studiów, spotyka się z dość sensownym chłopakiem.Widują się rzadko, bo Paweł ma wyjazdową pracę, ale układa im się całkiem dobrze i to póki co wystarcza. Pewnego dnia dziewczyna dostaje bukiet kwiatów, a następnie kilka miłych smsów. Ktoś do niej dzwoni, chociaż uparcie milczy zamiast się odezwać. Sytuacja wydaje się niegroźna, wszyscy żartują z jej cichego wielbiciela, sama przez chwilę czuje się doceniana, imponują jej kwiaty i miłe słowa. A nagle wszystko zaczyna wymykać się spod kontroli. Telefon dzwoni za często, smsy przybierają coraz odważniejszą formę i Julia zaczyna mieć wrażenie, że ten ktoś wie o niej za dużo. Kiedy uświadamia sobie, że jest śledzona, zaczyna być naprawdę przerażona. Dodatkowo policja ją lekceważy i tak naprawdę nie spisuje nawet zeznań, chłopak w pierwszym odruchu nie chce jej uwierzyć i obwinia ją o zaistniałą sytuację. Julia zaczyna tracić nie tylko spokój ducha, ale też oparcie w najbliższych. A z dnia na dzień robi się coraz gorzej, w końcu sytuacja przeradza się w prawdziwy koszmar...

Problem stalkingu jest bardzo złożony. W swoim czasie czytałam wywiad z jedną ze znanych aktorek, która opowiadała, jak była prześladowana przez jednego z fanów, jak wdzierał się w jej prywatne życie, czyniąc z niego część swojej rzeczywistości. Stalker to ktoś, kto bardzo skutecznie utrudnia, a w ostatecznym rozrachunku rujnuje życie prześladowanej osoby. Kocha, wielbi i pożąda, a na dodatek jest przekonany, że sam też jest kochany, wielbiony i pożądany. Pragnie być blisko swojej ofiary, podąża jej ścieżkami, obdarowuje prezentami. Wszystko, co robi, robi w imię miłości, a rzeczy bez znaczenia wyolbrzymia. Osoba prześladowana z biegiem czasu zaczyna żyć jak zaszczute zwierzę, które boi się własnego cienia, nikomu nie ufa i od wszystkich się oddala. Przerażające zjawisko, które niestety jest coraz częstsze i może się tak naprawdę przydarzyć każdemu.

Dużym plusem książki jest dynamika akcji. Wszystko rozkręca się powoli, jednak z każdą stroną nabiera tempa, jak rozpędzająca się i turkocząca lokomotywa. W pewnym momencie uświadomiłam sobie, że nie wiem, kiedy znalazłam się 200 stron dalej. Historia Julii i jej prześladowcy mnie przerażała. Równie mocno jak główna bohaterka i jej rodzina chciałam, żeby to wszystko się skończyło, żeby ktoś zareagował, pomógł. Pięknie opisane etapy stalkingu - zarówno po stronie stalkera, jak i jego ofiary.

Widać, że autorka przygotowała się do napisania tej książki, zebrała materiały, porozmawiała z ludźmi, którzy wprowadzili ją w świat przestępstwa, a następnie stworzyła bardzo dobrą historię z przesłaniem, z ostrzeżeniem i z poradami: jak nie dopuścić, jak sobie radzić, gdzie szukać pomocy, czego unikać, jak reagować, a jak nie. I tak naprawdę, kiedy pojawiła się tematyka, w której nie ma miejsca na żarty, styl pani Rudnickiej okazał się całkiem niezły, dialogi przyzwoite, a całość jak najbardziej w porządku. Z całego serca polecam.

czwartek, 28 maja 2015

"Psy z Rygi" Henning Mankell

Moje drugie spotkanie z Kurtem Wallanderem. Z radością powróciłam do Szwecji, z rozkoszą powróciłam do śledzenia pracy tegoż cudownego policjanta.

Książka na początku nie porywa. Akcja dzieje się powoli, ślamazarnie wręcz. Ktoś dostrzega ponton na środku morza, zagląda do środka, znajduje w nim dwóch martwych biznesmenów. Odholowuje kawałek i zgłasza anonimowo, że za chwil kilka czerwona łódka dobije do brzegu. Ponton faktycznie dobija, nie wiadomo, czyje zwłoki w nim leżą, skąd ci ludzie przybyli i kim tak naprawdę są. Wszystkie drogi  prowadzą do Europy Wschodniej. Kiedy wydawałoby się, że po szwedzkiej stronie sytuacja została wyjaśniona, bo sprawę przeniesiono na Łotwę, przychodzi wiadomość o śmierci łotyskiego majora, który na ziemiach szwedzkich współuczestniczył w śledztwie. Wallander jest zmuszony do podróży, podczas której bierze czynny udział w rozwiązaniu tej tajemniczej śmierci. Przeżywa on bardzo niebezpieczną przygodę, wplątuje się w zawiłe układy i skomplikowane sytuacje. Nie wie, kto go śledzi, kto jest jego przyjacielem, a kto wrogiem, komu może ufać, a komu zdecydowanie ufać nie powinien. Od przybycia Kurta do Rygi akcja książki nabiera tempa, a końcówka zapiera dech w piersiach.

"Psy z Rygi" mają (od momentu przeniesienia akcji na ziemię łotewską) świetnie prowadzoną fabułę, która wciąga czytelnika i sprawia, że wczuwa się on w skomplikowaną sytuację głównego bohatera. Najbardziej uderza konspiracja - sam Wallander ma odczucia, że Ryga składa się wyłącznie z tajemnych wyjść i przejść, a on jest cały czas tropiony. Ta aura tajemniczości sprawia, że czytelnik nie wie, co go czeka na kolejnej stronie, czy ktoś wyskoczy z ukrycia, czy kogoś zastrzelą, czy plan spotkania/ucieczki/rozwiązania sprawy się powiedzie, czy spali na panewce. Mniej więcej od połowy towarzyszyło mi takie uczucie niepewności, zagubienia, współodczuwania strachu. To tylko świadczy o tym, że książka została naprawdę dobrze napisana.

Duży plus za umieszczenie akcji poza granicami państwa i tak naprawdę w miejscu, którego autor całkowicie nie znał. W posłowiu przedstawia on genezę powstania utworu, wszystkie okoliczności towarzyszące i ścieżki, które musiał przemierzyć, żeby wyszło wiarygodnie i zgodnie z sytuacją historyczną i geograficzną Łotwy. Plus też za ograniczenie opisów życia prywatnego Kurta, ale bez całkowitego wyeliminowania ich. Wzmianki o sytuacji z byłą żoną, czy relacji z córką były wystarczające, jako czytelnik mam zarys i orientuję się w sprawach rodzinnych Wallandera, ale ujęte zostały na tyle skromnie, że nie zmęczyły mnie, nie zniechęciły i nie mam wrażenia, że zdominowały akcję książki. Skandynawowie lubią sobie w tej materii na dużo pozwolić, tu jest to fajnie wyważone.

Mały minus za ten niemrawy początek - niby wszystko było: i zbrodnia, i śledztwo, ale jak na wstęp do właściwej części książki zdecydowanie za długie.

Z niecierpliwością czekam na kolejną część przygód Wallandera. Połknęłam haczyk, zdecydowanie.

poniedziałek, 25 maja 2015

"Brzechwa dzieciom" Jan Brzechwa



Obiecałam sobie, że będzie to pierwsza książka, jaką kupię mojej córce. I pierwsza, którą razem przeczytamy od deski do deski. Kupiłam już dawno, czytałyśmy na wyrywki, ale dopiero teraz, kiedy dziecię starsze i bardziej świadome treści wyruszyłyśmy w podróż po cudownych światach kreowanych przez autora.

Oprócz znanych i lubianych przez malucha wierszyków, które wałkujemy niemalże od urodzenia, poznałyśmy (dziecię poznało, mama sobie odświeżyła) kilka dłuższych bajek, z których dziecku najmniej do gustu przypadła "Za króla Jelonka", a mnie "Pchła Szachrajka". Na opowieść o pchle zawsze miałam alergię. Za to rozpływam się nad "Baśnią o korsarzu Palemonie". Czytałyśmy ją już kilka razy i zdecydowanie obie bawimy się przy niej tak samo dobrze.

"Brzechwa dzieciom", to pozycja obowiązkowa w każdej domowej biblioteczce. Skarbnica najważniejszych tekstów każdego dzieciństwa - i o jajku, które było mądrzejsze od kury, i o leniu na tapczanie, i o Stasiu Pytalskim, który doprowadził matkę do stanu nerwowego, i kaczce, co miała czubek z kokardą. Dodatkowo umieszczono fragmenty "Akademii Pana Kleksa", chociaż ten tekst przeznaczony jest dla starszej grupy odbiorców - trzylatkę zdecydowanie nudził. Godna polecenia pozycja - świetny pomysł na spędzanie czasu z dzieckiem. Pobudza wyobraźnię i rozwija słownictwo, a zarazem oswaja z pięknymi tekstami wspaniałego Jana Brzechwy.

sobota, 23 maja 2015

"Chemia śmierci" Simon Beckett

Tyle zachwytów, tyle pozytywnych opinii. Musiałam sprawdzić na własnej skórze, czy naprawdę warto sięgnąć po "Chemię śmierci". Opis z okładki ("Już po trzydziestu sekundach przechodzi cię dreszcz. Po minucie masz serce w gardle. A kiedy kończysz czytać, dziękujesz Bogu, że to tylko powieść.") sprawił, że kilka razy odłożyłam z powrotem na półkę, bo bałam się, że może być zbyt brutalne albo zbyt głęboko poruszające. Wychowana na serialach kryminalnych, w jakimś kawałku bazujących na pracy antropologów i patologów wiem, jak ogląda się tego typu sprawy. Teraz dodatkowo wiem też, jak się czyta - zwłaszcza, kiedy autor ma niezwykły dar do przedstawiania drastycznych obrazów i najbardziej obrzydliwych szczegółów. Nie polecam spożywania posiłków przy czytaniu tej powieści, ani nastawiania się na subtelne opisy miejsc zbrodni. Jest uderzająco dobitnie, okrutnie i bardzo wymownie. I to właśnie sprawia, że "Chemia śmierci" ma wyjątkowy klimat. Wyjątkowy do tego stopnia, że czytelnik ma nieodparte wrażenie, że był na miejscu zbrodni, że czuł odór śmierci, że słyszał brzęczenie owadów i widział, co się dzieje z martwym ciałem. Wstrząsające.

A o czym jest ta książka?
Doktor David Hunter przybywa do małego miasteczka Manham, żeby uciec od bolesnej przeszłości. Zaczyna pracować jako lekarz, a kiedy postanawia, że zostanie na dłużej, kupuje dom i wtapia się w spokojne życie mieszkańców. Niespodziewanie okazuje się, że w okolicy popełniono zbrodnię - brutalną, bezwzględną. Wprowadza ona niepokój i podejrzliwość, ludzie przestają ufać sąsiadom. Przypadkiem wychodzi też na jaw, że doktor Hunter, to nie tyle lekarz rodzinny, co wybitny antropolog sądowy. Początkowo nie chce on powrócić do profesji, bo boi się rozdrapywania starych ran, ale wkrótce ulega namowom policji i dołącza do zespołu. Kiedy mieszkańcy Manham oswajają się ze zbrodnią, znika kolejna osoba...

Największe brawa należą się autorowi za zbudowanie napięcia, za konstrukcję akcji i przewrotne zakończenie. Podejrzewałam, kto może za tym stać, za dużo kryminałów przeczytałam, żeby nie brać tej osoby pod uwagę, ale i tak poczułam się zaskoczona i zarazem usatysfakcjonowana rozwiązaniem. Ostatnie strony pochłonęłam niemalże na bezdechu. Bardzo też podobało mi się, jak Beckett wykreował głównego bohatera. Raz, że odkrywał jego przeszłość po kawałku, więc stopniowo mogłam poznać kim tak naprawdę jest doktor Hunter, a dwa, że pozwolił nam przypatrzeć się też jego prywatnej, subtelnej, tęskniącej za rodziną stronie. Polubiłam też Jenny - piękną, waleczną panią nauczycielkę, która stała się wyjątkową ozdobą powieści i nadała jej zarówno delikatności, jak też pikanterii i grozy.

Wady powieści? Nie widzę. Tempo akcji odpowiednie, budowanie napięcia wyśmienite, dawkowanie obrzydliwych scen też, sprawa dobrze prowadzona, przedstawienie ofiar bardzo realistyczne, rozwiązanie takie, jakie powinien mieć dobry kryminał, a na dodatek ciekawie wykreowane postaci i świetny styl pisania autora. Nie ma braków i wad. Nie pozostaje nic innego, jak czytać i rozkoszować się lekturą.

niedziela, 17 maja 2015

"Dzienniki 1951" Agnieszka Osiecka

"Dzienniki 1951" to drugi tom zapisków młodej Agnieszki Osieckiej. Do lektury nie musiał mnie nikt zachęcać, ponieważ już pierwszy tom zrobił na mnie duże wrażenie i z chęcią powróciłam do lektury.

"Od dziesiątego roku życia, z przerwami, pisałam pamiętniki. Namówiła mnie do tego ciotka Baśka, sama pisząc potajemnie. Część z nich jest we wrocławskim Ossolineum, część w tapczanie [...] są nieszczere. Ciągle pokazywałam je koleżankom, pisałam 'pod kogoś'. Poza tym starałam się przypodobać sobie samej. Jakaś taka marna autopsychoterapia", Agnieszka Osiecka "Rozmowy w tańcu".

I faktycznie momentami dzienniki Osieckiej wydają się nieszczere i pisane pod kogoś. Wiadomo, że autorka pokazywała je swoim koleżankom, kolegom, niekiedy nawet pojawiają się w nich dopiski pisane przez kogoś innego. Mam wrażenie, że w takim układzie znaczna część tekstu mogła powstać na pokaz.

W zapiskach Agnieszki pojawia się wszystko to, co towarzyszy młodej dziewczynie w codziennym życiu. Pierwsze miłości, zauroczenia i randki, szkoła, koleżanki, życie rodzinne, podróże - wszystko to przeplata się ze sobą tworząc cudowny obraz dość rozgarniętego, chociaż rozpuszczonego podlotka i jego życia w 1951. Uderza to, jak Osiecka miała zorganizowane dni - szkoła, zebrania, pływanie, języki obce, dużo książek, ciągłe potańce i wizyty znajomych, spacery, wycieczki, wyjazdy... aktywność godna pozazdroszczenia. Podobnie jak umiejętność pisania/czytania w 4 językach obcych - oczywiście jeszcze nie do końca doskonale, z błędami, ale czytając dzienniki miałam wrażenie, że wychodziło jej to naturalnie i przychodziło z łatwością.

W dziennikach Osieckiej uderza styl - większość tekstu jest pisana niedbale, z błędami stylistycznymi, w sposób charakterystyczny dla wieku cielęcego - infantylnie, z przesadną ekspresją, a nagle... nagle pojawiają się dojrzałe fragmenty, pisane piękną polszczyzną, poruszające ważne problemy i czytelnik przestaje mieć wrażenie, że autorem jest piętnastolatka.

W pamiętniku uderza też stosunek Agnieszki do uczuć, do miłości, do związków. Jest świadoma, że bawi się chłopcami, ale nie przeszkadza jej to, a nawet jeśli widzi w tym coś złego, to też nie zmienia i nie planuje zmienić swojego postępowania. Poza tym daje odczuć, że kocha swoją matkę, że ma dobre relacje z ojcem, a jednocześnie w trakcie czytania bije w oczy krytyka - zwłaszcza matki, a nawet na swój sposób brak szacunku do obojga. Oczywiście miała nieciekawą sytuację domową, większość z uwag jest uzasadniona, ale gdzieś tam między wierszami idzie odczuć, że w ocenie rodziców pozwalała sobie na dużo za dużo.

Generalnie z wszystkich sytuacji, które przytacza autorka, z rozmów i dialogów między nią, a jej znajomymi wydaje się, że Osiecka uważała się za lepszą, w wielu kwestiach za wyrocznię, za osobę, która dyktuje warunki znajomości. Przez co wiele osób starało się jej przypodobać, zbliżyć. Tu zwłaszcza uderzają fragmenty rozmów, w których ona prawi, co myśli o poszczególnych znajomych, docieka, co inni myślą o niej. W pamiętnikach tych zatem można znaleźć portret charakternej młodej damy, pewnej siebie, ale mimo ogromnej swobody dość rozsądnej, za to przesadnej w swoim filozofowaniu, krytykowaniu, przeżywaniu. Młodość młodością, egzaltacja egzaltacją, ale też nie można odmówić młodej Osieckiej niesamowitej inteligencji, no i wiedzy.

Na pewno warto zapoznać się z tymi zapiskami, żeby poznać autorkę w szkolnych czasach, ale także zobaczyć, jak żyła młodzież ponad pół wieku temu, jak wyglądała edukacja i rozrywki nastolatków. Polecam. A sama nie mogę doczekać się kolejnych tomów - zwłaszcza tych pisanych już przez dojrzałą kobietę.

czwartek, 7 maja 2015

"Zabójstwo Rogera Ackroyda" Agatha Christie

Agatha Christie, to jedna z najpoczytniejszych pisarek kryminalnych. Nie bez powodu nazywana królową gatunku - w końcu napisała wiele znanych na całym świecie książek, które trzymają w napięciu od początku do końca i mają dobrze ułożone i rozpisane śledztwo, prowadzone głównie przez Herculesa Poirota, albo panią Marple. W zasadzie z twórczością pani Christie przyjaźnię się od ponad dekady, ale mam dość ambiwalentne uczucia do całego jej dorobku literackiego. Przede wszystkim większość książek ma mało elementów charakterystycznych, jest zbrodnia, ktoś ją rozwiązuje, zbierani są podejrzani i dowiadujemy się, kto zabił. Tak to wygląda w zarysie. I tak naprawdę tylko nieliczne książki zawierają coś, co sprawia, że zostają w głowie na dłużej.

Z "Zabójstwem Rogera Acroyda" nie miałam dotychczas do czynienia. Z opinii innych czytelników dowiedziałam się, że to jedna z najlepszych pozycji Christie, więc postanowiłam sprawdzić, czy aby na pewno. Moim zdaniem zdecydowanie nie. "Morderstwo w Orient Expressie", "I nie było już nikogo", czy "Zwierciadło pęka w odłamków stos" są zdecydowanie lepsze. Głównym powodem, dla którego ta właśnie książka znajduje się w czołówce twórczości, jest zaskakujące zakończenie. Mnie nie zaskoczyło. Rzadko zdarzało mi się trafić, kto u Christie popełnił zbrodnię, a tu niemalże od połowy książki wiedziałam. Pasowała mi tylko i wyłącznie ta osoba, chociaż do samego końca niewiele na nią nie wskazywało.

Zamordowany zostaje tytułowy Roger Acroyd, podejrzanych jest kilku - i jego przyrodni syn, i bratowa, i córka bratowej, służba, a także dwóch dżentelmenów, którzy znajdowali się w gościnie. Policja prowadzi śledztwo, tymczasem w sprawę zostaje wmieszany  Hercules Poirot, który przy pomocy znanego i cenionego lekarza Shepparda krok po kroku składa łamigłówkę i odkrywa, kto jest mordercą.

Nie skreślam i nie twierdzę, że sama w sobie zagadka i intryga są źle napisane, źle prowadzone, czy książka jest nudna i nie ciekawi. Wręcz przeciwnie - czyta się szybko, a akcja wciąga, bohaterów nie da się nie lubić, a Hercules Poirot, który rozwiązuje sprawę, jest jak zwykle zbyt pewny siebie i tym samym mocno irytujący. Jak dla mnie zabrakło elementu zaskoczenia, zabrakło czegoś, co sprawi, że za kolejną dekadę wspomnę tę książkę, jako jedną z tych wyjątkowych. Jednak historia sama w sobie jest dobra, więc polecam każdemu, kto lubi mierzyć się z powieściami detektywistycznymi.


poniedziałek, 4 maja 2015

"Uczeń Skrytobójcy" Robin Hobb

Do przeczytania "Ucznia Skrytobójcy" skłoniły mnie pozytywne opinie o książce, a także fakt, że dawno nie miałam do czynienia z pozycją z gatunku fantasy. I pierwsza obserwacja: świat przedstawiony nie jest w tym utworze wypełniony magią do granic możliwości. Nie ma elfów, trolli i skrzatów. Nie ma też aniołów, nawet tych upadłych. Są za to ludzie - z ludzkimi uczuciami, emocjami i potrzebami, którzy tylko od czasu do czasu wnikają sobie i swoim zwierzakom w umysły.

Mały chłopiec, syn księcia Rycerskiego z nieprawego łoża, zostaje przyprowadzony na zamek. Nikt nie wie, co z nim zrobić, więc ostatecznie trafia do stajni, gdzie opiekuje się nim koniuszy Burs. Istnieje między nimi bardzo silna więź, mimo że Burs potrafi być bardzo nieprzyjemny, ostry i nie okazuje serdeczniejszych uczuć swemu podopiecznemu. Zabrania mu też korzystania z sztuki Rozumienia, dzięki której może wnikać w umysły zwierząt i współodczuwać z nimi. Kiedy przyłapuje małego na takich praktykach z ukochanym psiakiem, pozbywa się zwierzaka. Burs nadaje chłopcu imię Bastard, co znaczy bękart i taki tytuł powszechnie używają w odniesieniu do małego na zamku. Bastard jako syn księcia, przyjmuje nauki - uczy się czytać, pisać, a także posługiwać Mocą. Jednak jego najważniejszym nauczycielem jest Cierń, który uczy chłopca skrytobójstwa - ma on zabijać tak, żeby nikt go nie nakrył. W ten sposób staje się narzędziem w rękach swojego pana. Jako młody chłopiec przeżywa też liczne problemy wieku cielęcego - od pierwszych psot, po pierwsze porywy miłosne.Uczy się przywiązania, ciężkiej pracy, przyjaźni i miłości, wykonuje wszystkie zadania zlecone mu przez opiekunów. Aż w końcu zostaje powierzona mu pewna ważna misja...

Książkę czyta się bardzo dobrze. Nie ma w niej porywającej akcji, miejscami nawet ciągnie się, ale całość jest przyjemna w odbiorze i ciekawi. Świat Bastarda przedstawiony jest w bardzo przyjazny sposób, postaci mają świetnie nakreślone, wyraźne charaktery. Może poza Bastardem, który jest dość rozlazły i nieporadny, ale to można w sumie zrzucić na jego młody wiek. Za to strasznie przypadły mi do gustu, nie dające się jednoznacznie scharakteryzować postaci - Brus, Cierń i Błazen - troje tajemniczych i tak różnych bohaterów, których łączy troska o książęcego bękarta.

Polecam wszystkim miłośnikom literatury fantasy, a także tym, którzy chcieliby dopiero rozpocząć przygodę z gatunkiem.