czwartek, 21 kwietnia 2016

ŚBK "A miało być tak pięknie...", czyli o naszych pomyłkach czytelniczych...

To jeden z najsmutniejszych tematów, jaki istnieje. Może dlatego, że z każdą książką wiążę jakieś nadzieje. Liczę na miłe chwile, na relaks, na ciekawe dyskusje po ukończeniu. I te przeczytane pozycje, które mi się podobały, wzbudzają we mnie miłe wspomnienia, natomiast pomyłki... a zresztą posłuchajcie.

Dawno, dawno temu, w czasach, kiedy książki nie były dla mnie aż tak ważne (a może wtedy jeszcze w ogóle nie były ważne), ktoś obiecał mi, że "O krasnoludkach i sierotce Marysi" będzie fantastyczną lekturą i będę ją wspominała całe życie. Owszem, wspominam. Tylko na pewno nie o to chodziło. Męczyłam, męczyłam i nie zmęczyłam. Koszmar nie książka. Jedyna lektura w szkole podstawowej, której nie dałam rady skończyć - na dodatek to było moje pierwsze poważne spotkanie z literaturą. Dobrze, że nie zraziło mnie dożywotnio!

Dużo później, jako prawie-mężatka zażyczyłam sobie na ślub książki zamiast kwiatów. Napłynęło do mnie sporo cudowności, a między nimi znalazła się "Zaginiona" Cobena. Jak ja się ucieszyłam! Tyle dobrych słów, tyle wspaniałych opinii, najulubieńszy autor otoczenia - tylko rzucić wszystko, czytać i piać z zachwytu. Nie wiem, za jakie grzechy ja brnęłam do końca tej zacnej powieści. Coś absolutnie niestrawnego, nie w moim typie. Ani akcją nie zachwyciło, ani postaciami... na dodatek tak przewidywalne, że z ostatnią stroną pożałowałam zmarnowanych trzech tygodni. Nigdy więcej nie sięgnęłam po książki tego autora.

Kilka lat później (może rok, a może 3, już sama nie wiem) wracałam z naszej pięknej stolicy i na trasie Warszawa-Częstochowa połknęłam jedną z książek Mastertona. Byłam pod tak wielkim wrażeniem, że pobiegłam do biblioteki po kontynuację. I ta kontynuacja była tak koszmarnym doświadczeniem, że opisuję je ku przestrodze. Książka zwała się "Krew Manitou". I dosłownie, jak w tytule zapodano, była o krwi. Krew lała się strumieniami, a oprócz krwi była jeszcze krew. I krew. Dziwiłam się, że mi nie kapie ze stronic, bo naprawdę tylko tego brakowało. Zniesmaczyłam się na długo i porzuciłam kolejnego autora.

Do lektur nigdy nie przywiązywałam wielkiej wagi - czytałam, albo nie. Matematykę kochałam miłością szczerą, polski był mi całkowicie obojętny. Jak akurat miałam chwilę, to lektury kartkowałam, jak nie miałam, to nie. W okresie omawiania "Ludzi bezdomnych" czasu musiałam mieć więcej, bo konsekwentnie brnęłam i coś mi się kojarzy, że nawet dobiłam do finiszu. Nie ma książki, na której zasnęłam większą ilość razy. Jak ktoś boryka się z bezsennością, to ja ją zalecam w ramach lekarstwa. Na mnie działało wyśmienicie.

Z kolejnym mistrzem wielu czytelników próbowałam się zmierzyć całkiem niedawno. Na chybił-trafił wylosowałam z bibliotecznego zakątka Kinga "Bezsenność" i usiadłam do lektury. Niestety wybór okazał się ogromnym "chybił", bo książka była zwyczajnie beznadziejna. Ani tam akcji, ani napięcia, ani nawet historii jakiejś ciekawej nie było. Tyle stron o niczym. Na samo wspomnienie robi mi się zimno w środku.

Jednak największą, najstraszniejszą i najokrutniejszą pomyłką okazała się seria książek o Dorze Wilk autorstwa Anety Jadowskiej. Zapowiadało się dobrze, oczywiście po samym opisie, bo już zgłębianie lektury wprowadziło mnie w zdumienie, że w ogóle tak można. Pozwolę sobie zacytować kilka słów, które napisałam po przeczytaniu tegoż dzieła: "Język książki jest na poziomie gimnazjalno-licealnym. Tak jakby została skierowana tylko do jednej grupy odbiorców - tak z przedziału 12-16, a i w tej grupie nie do końca jest pewnie do przyjęcia. Przeraża mnie też podejście do tematu, bo tak naprawdę akcji jako takiej niewiele, a trzon książki stanowią rozważania na tematy miłosno-seksualne, typu: czy się przespać, a jak się przespać, to z kim się przespać i jak się nie przespać, kiedy chce się przespać.
Widzę potencjał, ale jest on całkowicie niewykorzystany. Wilkołaki, wampirki, diabły, anioły - wszyscy boją się głównej bohaterki, wszyscy się w niej kochają, wszyscy jej ulegają i wszyscy chcą z nią spać. W tle są jakieś dwie sprawy, ale one są jakieś takie.. jakby mniej ważne, potraktowane po macoszemu, ważniejsze są dotyki, miziania i inne tam z każdym po kolei." Nie wiem, czy przebrnęłam przez dwa tomy, czy przez trzy, musiałam jednak przekonać się na własnej skórze, jak autorka przedstawi jedną scenę. I na niej skończyłam moją przygodą. Nie zapowiada się, żebym kiedykolwiek wróciła. Wręcz przeciwnie - szerokim łukiem omijam i raczej odradzam każdemu, kto tylko pomyśli, żeby się z tą serią zapoznać.

Mniejszą pomyłką okazały się książki Olgi Rudnickiej. Z nią to w ogóle mam problem. Zaczęłam od bardzo przyzwoitego "Lilith". Potem też nie było aż tak źle - chociaż infantylnie i banalnie, ale jeszcze "Jezioro" i kontynuację z psem i kotem w tytule jakoś zdzierżyłam. A później doszłam do "Zacisza 13". Olaboga. Nie wiedziałam, czy uciec z krzykiem, czy katować się do końca tegoż dzieła. Koszmar, sama akcja niesmaczna, okropieństwo i tyle. Za to na koniec dorwałam "Cichego wielbiciela" i za niego złożyłam autorce wielki ukłon, bo to naprawdę dobra książka. Bardzo ładnie napisana, widać, że z pomysłem, z badaniami nad tematem. I w gruncie rzeczy Olga Rudnicka, to jedna z tych nielicznych autorek, która dostała ode mnie kilka szans i z pewnością dostanie więcej. Jedyne na co się na pewno nie skuszę, to kontynuacja "Zacisza". Masochizm tak, ale nawet on powinien mieć jakieś granice.

Nie pozostaje nic innego, jak mieć nadzieję, że pomyłek będzie jak najmniej, a każda kolejna książka, która wpadnie w moje macki, dostarczy mi samych pozytywnych chwil.


O pomyłkach czytelniczych  Śląskich Blogerów Książkowych można poczytać tutaj:

czwartek, 7 kwietnia 2016

"Medalion z bursztynem" Anna Klejzerowicz



Lubię sięgać po książki Anny Klejzerowicz. Wnoszą w moje wieczory dużo spokoju, dużo swojskości i tak potrzebny mi relaks. Ostatnio czytałam "List z powstania", który zrobił na mnie ogromne wrażenie, dlatego tym chętniej wzięłam do ręki "Medalion z bursztynem". Miałam nadzieję na kilka miłych chwil z dobrą lekturą.

Sama nie wiem, czy to było dokładnie to, czego oczekiwałam. Niby ładnie stworzona historia, niby wszystko składnie, a jednak zabrakło mi polotu i szczerych emocji. Dodatkowo nie odnalazłam się w tle historycznym, nie poczułam prawdziwego klimatu książki. Było miło, ale jak dla mnie - niewystarczająco.

Główna bohaterka Ewa to silna, niezależna kobieta. Podczas porządków w mieszkaniu babci znajduje medalion z przepięknym bursztynem i z dołączonego do niego listu dowiaduje się, że należy on do jej matki. Sprawa wygląda jednak tajemniczo, na medalionie wyryto zupełnie inne imię, a pierwsza osoba, która próbuje rozwikłać zagadkę, ginie w wypadku. Czy aby na pewno był to wypadek? Akcję komplikują wspomnienia matki, a urozmaica ją Jacek - dziennikarz, który próbuje rozwiązać nie tylko sprawę z przeszłości, ale też tajemniczą śmierć kolegi po fachu. 

Najbardziej nie podobał mi się opis relacji Ewy i  Haliny. Źle ona ewoluowała, jakoś tak nienaturalnie. Miałam wrażenie, że autorka stara się tak przedstawić matkę, żeby czytelnik przypadkiem jej nie polubił. A właśnie na przekór wszystkiemu, od razu zyskała ona moją sympatię i to chyba najbardziej z całej książki. Uważam, że to jedna z najlepiej skonstruowanych postaci. Oczywiście pomijając stosunek do córki. Moją sympatię zyskał też Jacek - fajny, konkretny facet, który wziął sprawy w swoje ręce i nadał akcji bardzo przyjemny nurt. Duży plus za wprowadzenie bohatera odmiennej orientacji seksualnej, a także za wszystkie powroty do przeszłości i opisy zamierzchłych wydarzeń. Nie podobały mi się za to wstawki z perspektywy prześladowcy, jego monologi wewnętrzne. Zbędne i tyle.

Nie żałuję, że wypożyczyłam tę książkę, bo czytało mi się ją przyjemnie. Tylko nie potrafię jej ocenić bardzo wysoko, bo zdecydowanie rozminęłam się z treścią, zwłaszcza z warstwą historyczną. Jednak słabość do autorki nie uległa zmianie i z chęcią sięgnę po kolejną książkę.