czwartek, 21 lutego 2019

ŚBK: Nasze smaki

Post powstał w ramach wspólnego pisania z ŚBKami. W tym miesiącu opowiadamy o ulubionych smakach. Tak dla odmiany porzucamy na chwilę książki i skupiamy się na kulinariach! 

Smaki, preferencje żywieniowe, ulubione produkty to u mnie niestety temat rzeka! Czemu niestety? Niestety temu, że to, co lubię, niekoniecznie  pokrywa się z tym, co mogę. Jak żyć? 




1) Napoje
Powszechnie wiadomo, że najzdrowsza jest woda i tą ją powinno się codziennie pić w dużej (odpowiednio dostosowanej do organizmu) ilości. Osobiście wody nie lubię - nie pasuje mi, jest okropna i uznaję tylko w wersji bąbelkowej. Najlepiej z cytryną lub limonką. 
Na szczęście (dla mnie, bo nie mogę) nie lubię słodkiego picia - soki, wszystkie pepsi i inne kolorowe napoje nie pasują mi zupełnie, więc bez żalu zrezygnowałam. Chyba że do pizzy. Czy da się zjeść pizzę bez coli? Ano nie. 
Kawa - napój bogów. Bez kawy nie funkcjonuję, a poza tym lubię jej smak. I to sprawia, że jest codziennym dodatkiem do dwóch/trzech posiłków. 
Za to niezwykle skomplikowaną relację mam z herbatą - czarna mogłaby nie istnieć, wszystkie pozostałe odmiany lepiej toleruję i chętniej parzę, ale też mogłabym bez nich żyć. Jedynie zielona jest dla mnie obowiązkowym punktem dnia - ale to chyba bardziej przyzwyczajenie niż prawdziwa przyjemność. 

2) Warzywa i owoce
Warzywa i owoce to podstawa mojego wyżywienia. Od zawsze i już chyba na zawsze. W sumie nie ma takiego warzywa, którego nie lubię (przynajmniej od czasu, kiedy przekonałam się do bakłażana), chociaż nie udało mi się jeszcze przyrządzić smacznego dania z dyni. Warzywa stanowią pół talerza do każdego mojego posiłku i zdecydowanie nie wyobrażam sobie inaczej. 
Gorzej z owocami, bo to moje wielkie miłości (z wyjątkiem jabłek i truskawek, te w sumie mogłyby nie istnieć), ale mój organizm słabo sobie z nimi radzi i muszę je mocno ograniczać - wręcz ważyć! Straszne, jedna z większych moich żywieniowych bolączek! 



3) To, co tygryski lubią najbardziej.
Opcje wytrawne
Najbardziej to lubię pizzę. Nie ma chyba łatwiejszego wyboru w dni, w które lodówka pusta i obiad się nie wstawił. Co prawda nie mogę pizzy (ani tej coli, bez której jej nie zjem), ale to chyba jedyna opcja z listy zakazanych, dla której zdarza mi się robić wyjątek! 
Codziennie mogłabym jeść leczo. Niby to nic wyszukanego, niezwykłego, a robię bardzo często. Smak dzieciństwa, smak lata i jedna z najgenialniejszych opcji żywieniowych. 
Śledzie! Śledzie też mogłabym jeść codziennie - w każdej opcji, obiadowej i jako dodatek do kanapki, opiekane, w occie, w oleju, w pomidorach i w śmietanie. Wszystko wszystkim, ale śledzie muszą być! Dziadek robił trzy razy w roku śledzie w wodzie (z cebulą, zabielonej śmietaną) - w Popielec, Wielki Piątek i w Wigilię. I ja podtrzymuję tę tradycję, nie wyobrażam sobie inaczej.
Zjadam jeszcze jajka w każdej postaci. Jajecznica, sadzone, na twardo, miękko i wszelako. Z dodatkami i bez. Takie małe dziwactwo.
Opcje słodkie
Tych to za bardzo nie mogę. Chociaż nie powiem, bo z mleka/napoju roślinnego/jogurtu/kefiru, a także owoców i nasion chia można wyczarować cuda. A jak jeszcze się doda odrobinę masła orzechowego? Niebo w gębie! 
Bezy, a zwłaszcza beza Pavlova. To jest właśnie ten deser, który mogłabym pożerać codziennie - już nawet nie zjadać, pożerać! Moja największa miłość. Oczywiście zakazana. 
I czekolada. Przyzwyczaiłam się już do tego, że mogę tylko gorzką. Czasami, jak mam lepszy dzień, to wędruję do mojego ulubionego sklepu z żywnością zdrową, ale też przystosowaną pod różne schorzenia i tam kupuję np. czekoladę słodzoną stewią czy ksylitolem. Zostawiam na nią majątek, ale na gorsze chwile i kryzysy stanowi świetne lekarstwo. 




4) Czas w kuchni
Czy lubię sobie dogadzać? Lubię! Lubię gotować, chociaż nie lubię moich ograniczeń. Mam na wykarmieniu niejadka, co też jest skomplikowaną opcją, bo do każdego z domowników muszę podchodzić indywidualnie i to oznacza dla mnie szykowanie posiłków podwójnie, czasami potrójnie, bo i młodsze dziecię (chociaż wszystkożerne) ma już swoje smaki i czasami domaga się czegoś, czego wcześniej nie było w planie. Kuchnia stała się zatem najczęściej okupowanym przeze mnie pomieszczeniem. Nie lubię eksperymentować - lubię korzystać z gotowych przepisów, stąd mam na stanie kilka książek kucharskich. I przeważnie korzystam z diet ułożonych przez dietetyków - z jednej strony dlatego, że nigdy nie pojęłam, o co chodzi w wyliczaniu makr dla posiłków, poza tym jestem zbyt leniwa, żeby pilnować kaloryczności, a także sprawdzać, czy ten i ten produkt na pewno ma niski indeks glikemiczny, a przy okazji też ładunek, a z drugiej dlatego, że z planem żywieniowym dostaję też listę produktów, więc i zakupy szybciej i większa szansa, że w trakcie gotowanie nie okaże się, że akurat połowy składników nie mam w domu.

Poza tym powoli, ale konsekwentnie modyfikuję to, co kupujemy i jemy. Przetworzone, nafaszerowane chemią produkty z długim i bogatym składem zastępuję tym, co proste. To, co można  zrobić w domu (wędliny, czasami pieczywo, tortille, pierogi), staram się robić. Oczywiście nie dajmy się zwariować - pracuję, mam dwójkę dzieci i siedzę w kuchni wystarczająco dużo, więc nie jest tak, że nagle wszystko sama, ale jak mam chwilę, to czemu nie. No i chciałabym, żeby dzieci wyniosły z domu zdrowe nawyki. I tu też bez przesady - mamy słodycze, soki i serki waniliowe. Wszystko z umiarem! 




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz