poniedziałek, 30 grudnia 2019

"Tylko raz w roku" Agnieszka Lingas-Łoniewska

Tytuł: Tylko raz w roku
Autor: Agnieszka Lingas-Łoniewska
Wydawnictwo: Burda
Liczba stron: 232

W tym roku święta były wyjątkowo skomplikowane - wyjazdowe i chorobowe. Nie miałam czasu usiąść, a co dopiero poczytać. Poza tym dzieci, rodzina, wspólne biesiadowanie - brak chwili dla siebie i dla książki. Jednak na koniec trafiła mi się bezsenna noc, a wraz z nią lektura Tylko raz w roku Agnieszki Lingas-Łoniewskiej. Nie spodziewałam się, że tak szybko ją przeczytam, bo właściwie zajęła mi jeden wieczór. A właściwie jedną noc!

Główni bohaterowie spotykają się na Pergoli we Wrocławiu w wigilijny wieczór. On zmierza na wieczerzę do przyjaciela, ona próbuje pogodzić się z rozwodem rodziców. Wpadają na siebie i od razu wiedzą, że będą dla siebie kimś wyjątkowym. To, że się nie znają, nie przeszkadza im w zwierzeniach i poważnych rozmowach, wspólnym odwiedzeniu kolegi Tomka czy po prostu w dobrej zabawie. Ten razem spędzony czas staje się początkiem czegoś wyjątkowego, niezwykłego, przesyconego miłością, radością i przyjaźnią. Rozpoczynają drogę, którą zwieńczyć ma wspaniałe, wspólne życie.

Każdy rozdział to kolejny wieczór wigilijny.  Za każdym razem spotykamy Elę i Kamila na kolejnych etapach ich relacji - burzliwej, zaskakującej, nie zawsze idącej po myśli obojga. Kamil pochodzi z rozbitej rodziny - ojciec zostawił ich dawno temu. Matka - chłodna, wyniosła i despotyczna, wspiera syna w realizacji każdego z marzeń, a Elę traktuję jako przeszkodę, przygodę i osobę, która powinna zniknąć z życia jej syna. Nie dociera do niej, że młodzi się kochają, nie dociera do niej, że da się połączyć karierę z miłością i z życiem rodzinnym. Jej okropne zachowanie rani ukochaną syna, sprawia, że młodzi na pewien czas oddalają się od siebie. Chcąc dobrze, czyni naprawdę wiele zła. Nie akceptuje wyborów syna, naciska na podjęcie stażu we Francji, niemalże wciska mu w ramiona dobrze sytuowaną córkę przyjaciela.

Ela jest szczęśliwa w swojej idealnej rodzinie - przynajmniej do czasu, kiedy rodzice podejmują decyzję o rozstaniu. Wtedy jej świat się wali, ale na szczęście na krótko. Kiedy widzi, że oboje odnajdują się w nowych związkach, tata dodatkowo dobrze się czuje w Niemczech, to godzi się z zaistniałą sytuacją. Chociaż życie nie jest takie proste, jak mogłoby się wydawać - wiele komplikacji, nieszczęść spada na jej kruchą osobę.  Stara się być silna, ale nie z wszystkim potrafi sobie poradzić - a już najmniej z ukochanym, który robi karierę w Paryżu.

Oczywiście początkowo młodzi są bardzo szczęśliwi, zapatrzeni się w siebie, pewni, że są dla siebie stworzeni. Wkraczając w kolejne etapy związku, muszą radzić sobie z trudnościami, jakie ich spotykają. Kolejne projekty, egzaminy, ten nieszczęsny staż, choroba jednego z rodziców czy nachalna przyjaciółka z dzieciństwa. Ela chwilami ma dość, ale za bardzo kocha swojego chłopaka, żeby mu o tym powiedzieć. On stara się żyć normalnie, mimo że dusi  się w domu rodzinnym i chciałby w końcu zacząć oddychać, kochać i być kochanym, realizować się na własnych warunkach.

Książka Tylko raz w roku utrzymana jest w pięknym, ciepłym klimacie świątecznym.  Nie jest jednak historią pogodną, bo bohaterom przydarza się taka seria klęsk i nieszczęść, że to mocno odrealnia całą fabułę. Nie da się jednak ukryć, że stanowi przyjemną opowieść okołoświąteczną, czyniąc z Wigilii najważniejszy dzień w roku, a z prawdziwej miłości uczucie, które potrafi zwalczyć każdą przeciwność losu. Rozwód, śmierć, ciężka choroba, nieszczęśliwa, niszcząca wszystkich kobieta, utrata miłości i poczucia własnej wartości - wiele wątków, wiele wydarzeń, a zarazem wielkie uczucie, które jest ponad wszystko, które nigdy się nie kończy.

Myślę, że jest to jedna z tych świątecznych historii, które w tym szczególnym, grudniowym okresie warto poznać. Nie jest przesłodzono-cukierkowa, co jest jej niewątpliwym atutem. Czytajcie! 

czwartek, 12 grudnia 2019

"To jest taki russian style! 12000 kilometrów na kraniec Rosji.. i z powrotem" Maciej Stroiński

Tytuł: To jest taki russian style! 12000 kilometrów na kraniec Rosji.. i z powrotem
Autor: Maciej Stroiński
Wydawnictwo: 4eM
Liczba stron: 208

Przeglądam u znajomych dużo zdjęć z wakacji - ciepłe kraje, egzotyczne zakątki świata, słońce, palmy i wspaniałe widoki. I nie jestem w stanie wzbudzić w sobie zazdrości, ani nawet chęci zabukowania biletu na samolot. Jednak istnieje jeden kierunek, który marzy mi się od lat - wiem, że nigdy nie starczy mi odwagi, a zarazem każde wspomnienia z podróży w ten region czytam z wypiekami na twarzy, szukam ciekawostek, przeglądam cenniki. Oczywiście mowa o Rosji i podróży koleją transsyberyjską.

Nie wiem, skąd wzięła się moja fascynacją Rosją, językiem i kulturą tego kraju. Może już w liceum coś zaskoczyło, kiedy okazało się, że jedynym językiem obcym, w którym jestem w stanie się porozumieć jest rosyjski. Mimo tylu lat nauki niemieckiego, epizodów angielskich i szwedzkich - nie potrafię się wysłowić w tych językach. Z niemieckim pracuję, więc wiadomo, że i poziom musi być przyzwoity, jednak komunikacyjnie dobrze nie jest. W rosyjskim komunikacja przyszła naturalnie i wtedy zaczęłam śnić mój wielki, transsyberyjski sen.

Kolejnym wydarzeniem, które mnie w tym utwierdziło, była wyprawa na Krym. Poznałam smaki podróży plac-kartą i uznałam, że koleją transsyberyjską musi być jeszcze fajniej! Zresztą ta wyprawa była wycieczką mojego życia i aż szkoda, że tak trudno będzie ją powtórzyć.

W księgarni Tak czytam w Katowicach wpadła mi w oczy książka To jest taki russian style! 12000 kilometrów na kraniec Rosji.. i z powrotem. Bardzo chciałam ją przeczytać i po lekturze utwierdziłam się w przekonaniu, że taka podróż jest marzeniem mojego życia, a zarazem, że to się nigdy nie uda.

Przede wszystkim Rosja jawi się jako kraj pozbawiony jasno określonych zasad. Pociąg nie trzyma się czasów odjazdu i przyjazdu, a sklepy są zamknięte, kiedy powinny być otwarte. Wynajęty i opłacony z góry pokój hotelowy i tak zmienia właściciela, a rzeczy znikają i na dodatek trzeba udowodnić ich przynależność. To dziwne i trochę przerażające, chwilami wydaje się, że wycieczka do Rosji na każdym etapie może napotkać nieprzewidziane komplikacje, a wręcz trudności nie do przeskoczenia. Zmiana planów na obcym i dość niebezpiecznym terytorium wymaga doskonałej znajomości języka, a także odwagi. Podróżnicy znają język i wykazują się niezwykłą zaradnością, ale nawet im trudno jest wybrnąć z kilku sytuacji. Często po prostu bezradność bierze górę - jak chociażby wtedy, kiedy nie dostają biletów na samolot i muszą zmienić plany. Kiedy zastają zamknięty punkt fotograficzny, a nie mogą odebrać zdjęć później, bo kolejny etap wycieczki przed nimi.

Najbardziej niewyobrażalnym aspektem podróży w głąb Rosji jest... wszechobecny brud. Opis hoteli zdecydowanie nie zachęca do odwiedzin. Bałagan, nieświeża pościel, koszmarne łazienki, robactwo - to wszystko można spotkać w pokoju hotelowym w dużym mieście. Przerażające! Drugą sprawą jest kwestia przemieszczania się - brak wygody. Sama nie wspominam aż tak źle podróży pociągiem, chociaż spędziłam w nim 24h i bywało naprawdę różnie - zwłaszcza to zarzucanie na zakrętach i prędkość dawały w kość. Jechaliśmy klasą zbliżoną do naszych pociągów osobowych sprzed 15 lat. No nie da się ukryć, że nie były to przejazdy VIP. I ta książka pokazuje, że podróż transsyberyjska wygląda bardzo podobnie.

Niestety nie jest łatwo podczas takiej wyprawy walczyć o swoje - doświadczyli tego podróżnicy, którzy mieli kilka naprawdę niemiłych epizodów - przesłuchanie w sprawie rodziny, która została na jednej ze stacji (kiedy pociąg odjechał dużo szybciej niż było zaplanowane) czy kradzież plecaków, kiedy zażywali kąpieli w Bajkale. To nie był spokojny i leniwy wypad - a chwilami mrożąca krew w żyłach przygoda, która na pewno stała się jedną z ważniejszych podróży ich życia. Kilkukrotne spotkanie z rosyjskimi władzami, oskarżenia o popełnienie przestępstwa - wstrzymywane z ich powodu odjazdy i odloty - to na pewno na długo pozostanie w pamięci. I chociaż czytelnikowi wydaje się abstrakcyjnie nierzeczywiste, to jednak w tym kraju wszystko jest możliwe, bo to jest taki russian style.

W książce bardzo wyraźnie czuć klimat, jaki panuje w Rosji. Odrobina strachu, w którym żyją mieszkańcy, bezgraniczna wiara w przekłamaną historię i w to, kto przyjaciel, a kto  wróg. Oczywiście tematy polityczne tam nie istnieją, bezpieczniej jest przemilczeć ten aspekt codzienności. 
- Cześć. W co się bawicie?
- W wojnę.
- A z kim ta wojna?
- Z wrogami naszej kochanej ojczyzny.
- A kim są ci wrogowie?
- Wszyscy, którzy na nas napadają.
- A kto na was napada?
- No jak to kto? Ameryka i Polska....

Kiedy autor dotyka tematu wysiedleń i obozów robi się smutno i przerażająco, bo i ten czas był niezwykle trudny, niewyobrażalny dla zwykłego człowieka. Jednak jest ważnym elementem historii Rosji i byłoby źle o nim nie wspomnieć - zwłaszcza znajdując się w obszarze syberyjskim.

Dla miłośników Rosji to wspaniała książka, która pokazuje blaski i cienie podróży. Książka drogi, książka wspomnień i książka, która opowiada wspaniałą historię jednej wyprawy, jednego zauroczenia i wielu pomyłek, zmian planów, porażek. Polecam i mam nadzieję, że to nie ostatnia książka tego  podróżnika - przystępny język, ciekawie przestawiona treść. Czyta się naprawdę dobrze.


Za egzemplarz dziękuję księgarni Tak czytam w Katowicach.


sobota, 9 listopada 2019

"Królowa Śniegu" Anna Klejzerowicz

Tytuł: Królowa Śniegu
Autor: Anna Klejzerowicz
Wydawnictwo: Filia
Liczba stron: 278

Zaczytywałam się w prozie Anny Klejzerowicz, kiedy to moje miejsce w sieci jeszcze nie istniało, ewentualnie dopiero raczkowało. Podobały mi się te powieści. A potem straciłam autorkę z horyzontu. I nagle w księgarni Tak czytam w Katowicach wyłowiłam kolejny tytuł. Wzięłam w ciemno, czułam, że to będzie bardzo dobra historia. I oczywiście się nie zawiodłam. 

Rzecz dzieje się w małej wiosce, w której nagle i niespodziewanie zamarzają mieszkańcy. Łączy ich jedno - alkohol, a dzieli cała reszta. Są w różnym wieku, z różnych wsi, mają różny stan cywilny i mieszkalny. Felicja, lokalna dziennikarka, postanawia przyjrzeć się tej dziwnej powtarzalności, od początku ma niejasne przeczucie, że to nie przypadkowe zamarznięcia, a celowe działanie. Tylko kogo? Początkowo odwiedza wioski i rozmawia z sąsiadami nieszczęśliwie zmarłych. Zagłębia się w przeszłość i rozgrzebuje niejedną ranę. W tej działalności wspiera ją przyjaciółka Greta, która z  jednej strony bardzo troszczy się o mieszkańców, a z drugiej wie, że historia jej rodziny jest mocno powiązana z podobnymi zamarznięciami sprzed lat. Mieszkańcy wsi są przerażeni, bo wierzą w klątwę, o  której jednak nikt nie chce opowiedzieć. Mrok, tajemnice i kolejne zamarznięcia - tym właśnie żyje wiejska społeczność. 

Do sprawy zostaje oddelegowany młody policjant, który upatruje w niej szansę na awans, a także na miłość. Jest zauroczony przebojową, acz starszą od siebie dziennikarką. Ich relacja oparta jest na współpracy, ale widać, że on chce więcej, a ona zupełnie nie, bo zbyt dużo w życiu przeszła z mężczyznami, żeby myśleć o nowym związku. Niestety w powieści nie jest wyczuwalna chemia między tymi bohaterami, nawet w chwilach bardziej intymnych czytelnik nie jest w stanie wyczuć, że tutaj może się coś urodzić. Szkoda w sumie, bo w powieściach bardzo lubię wątki miłosne. 

Tytułowa Królowa Śniegu to nawiązanie do baśni Andersena, która miała ogromne znaczenie w życiu dwóch z mieszkańców wsi. Jest też wyraźną inspiracją, podpowiedzią, jak można zemścić się za wszystkie krzywdy z młodości, jak można poczuć się silniejszym, lepszym i bardziej władczym.  Autorka wchodzi w psychikę mieszkańców, którzy przeważnie pozbawieni są ambicji, chęci do pracy, możliwości. Wegetują pod opieką pracowników socjalnych, przepijają każdą złotówkę i nie wiadomo, na co liczą. Nagle ktoś postanawia ich rozliczyć z przeszłości, z czynów godnych potępienia, przyspieszyć to, co i tak nieuniknione, czyli zapicie na śmierć. Tylko kto może mieć powód do tak drastycznego, a zarazem zmyślnego rozwiązania, w którym wina jest trudna do udowodnienia? 

Nie wiem, czy polubiłam bohaterów, chwilami  mnie denerwowali - zwłaszcza Greta. Nie wiem, dlaczego tak dobrze czytało mi się książkę, w której akcja wcale nie jest wybitnie dynamiczna. Fakt jest taki, że dawno nie przeczytałam nic tak po prostu, od razu, bez miliona przerw na życie rodzinne, bez odkładania na wieczór, a najlepiej ten za trzy dni. I szczerze muszę przyznać, że bardzo spodobała mi się konstrukcja powieści, wtrącenia baśniowe, kolejne etapy śledztwa, a nawet końcówka, która mnie zaskoczyła - a to w powieściach z nutą kryminału zdarza się rzadko. Pióro Anny Klejzerowicz niezmiennie lubię, chętnie przeczytam powieści, które pominęłam, a tę polecam każdemu, kto czyta lekkie, ale trzymające w napięciu opowieści - dobrze napisane, ładnie zakończone.


Za powieść dziękuję księgarni Tak Czytam w Katowicach.



poniedziałek, 28 października 2019

"Harpie" Joanna Chmielewska

Tytuł: Harpie
Autor: Joanna Chmielewska
Wydawnictwo: Vers
Liczba stron: 304

Joanna Chmielewska to niekwestionowana królowa polskiego kryminału - klasyka gatunku można by rzec. W moim życiu zagościła dawno, dawno temu. Jako dziecko dużo chorowałam, więc i dużo czytałam. Mama podsuwała mi kolejne książki, w końcu dorosłam do powieści o Janeczce i Pawełku, oraz o Teresce i Okrętce. Zaczytywałam się, ale nie potrafiłam przejść na literaturę dla dorosłych. 

Był rok 1998 i w radiu powiedzieli, że właśnie ukazała się nowa powieść Joanny Chmielewskiej - Harpie. O Dorotce! I ta wiadomość mnie zaciekawiła, przy kolejnej wizycie w księgarni książka była moja. Połknęłam. I wtedy rozpoczęła się moja wielka przygoda z kryminałami tej wspaniałej Autorki. 

Przez te 21 lat przeczytałam tę powieść kilka razy. Pożyczałam i czytali inni. Czytała rodzina i czytali znajomi. Mam bardzo zaczytany egzemplarz, z piękną historią. Może zniszczony, ale dla mnie najpiękniejszy!

Dorotka Pawlakowska mieszka z trzema ciotkami - Melanią, Felicją i Sylwią. Nie jest szczęśliwa, bo ciotki bezlitośnie ją wykorzystują, natrząsają się z niej, dokuczają jej na każdym kroku. Dodatkowo traktują jak małe dziecko, starają się przechwytywać wynagrodzenie, nie pozostawiają miejsca na życie prywatne, znajomych i miłość.

Dorotka zna 14 języków obcych, bo ich nauka od zawsze przychodzi jej z wielką łatwością. Studiuje, pracuje jako tłumacz, robi korekty. Jest ugodowa, wypełnia zachcianki ciotek, chociaż ma już dość takiego życia. Pewnego dnia dostaje list z Ameryki, chrzestna matka jej świętej pamięci matki chce wrócić do kraju i w Dorotce upatruje swoją jedyną rodzinę, chociaż tak naprawdę nie łączy je żadne pokrewieństwo. Oczywiście ani ciotki, ani Dorotka nie są przekonane, co do tej gościny, ale w liście jest wzmianka o hotelu, o planowanym kupnie mieszkania. Sytuacja nie wygląda tak źle.

Zmienia się za to diametralnie, jak Wandzia Parker przylatuje do ziemi ojczystej. Od razu widać, że o hotelu nie może być mowy, a sama w sobie jest  bardzo uciążliwa. Jest nieprzyzwoicie bogata, ale nie chce za nic płacić - swoimi  fanaberiami obciąża ciotki, Dorotkę, nawet wynajętego taksówkarza. Postanawia spisać testament, żeby podział jej majątku był jasny i nie sprawiał nikomu problemu. Po wizycie u adwokata wyprawia wielkie przyjęcie, bawi się wybornie, pociąga zdrowo, niczym nie gardzi. W przypływie radości pokazuje swoim spadkobierczyniom biżuterię, którą przywiozła, wprawiając wszystkich w totalne osłupienie. A potem ucieka spać... i tu wszystko się komplikuje.

Harpie to lekki kryminał o zabarwieniu humorystycznym, czyli współczesna komedia kryminalna. Chrzestna babcia Wandzia to milionerka z krwi i kości. Raczy się szampanem i kawiorem, narzeka na brak służby, na ciasnotę. Nie potrafi płacić - nigdy tego nie robiła, więc jest postacią całkowicie oderwaną od rzeczywistości. I wiekową, więc czyż może  dziwić jej nagła śmierć?

Ciotki Dorotki, to te tytułowe megiery, pazerne, łapczywe i okrutne zarazem, pozbawione litości dla innych i dla siebie wzajemnie. W ich domu panuje atmosfera ciągłej kłótni, ale nie można odmówić im urok i nie da się ich nie polubić. W tym całym układzie najbardziej żal biednej dziewczyny, której przyszło żyć w takiej atmosferze. 

W powieści jest wszystko, czego można oczekiwać od kryminału - zbrodnia, śledztwo, podejrzani. Każdy może mieć swoje motywy, dochodzenie jest wyjątkowo trudne, ciągle przyplątują się nowe postaci, a wszystko kręci się dookoła testamentu Wandzi. 

Powieść ta osiągnęła już pełnoletność, a wciąż bawi i odpręża. Nie umiem przejść obojętnie obok twórczości Chmielewskiej, kocham ją miłością najszczerszą. A tę książkę kocham dodatkowo za przesympatyczną Dorotkę, moją imienniczkę, poczciwą i zdolną dziewczynę, która jednak też potrafi dopiec swoim ciotkom. Niedaleko pada jabłko od jabłoni w końcu. Ogromną sympatię wzbudza też Jacek - taksówkarz, który pojawia się, kiedy chrzestna wnuczka jedzie po Wandzię na lotnisko i zostaje do końca książki, jako postać nie tyle kluczowa, ile istotna.

Osobiście nie polubiłam Marcinka - dobrodusznego, ale niezwykle rozlazłego pomocnika Felicji, który trochę pomieszkuje, trochę wykonuje zlecenia, a tak do końca nie wiadomo, czemu tak często gości w tym domu. Jako złota rączka jest  do bani, ale może stanowi wyborne towarzystwo?

Czytajcie książki Joanny Chmielewskiej, bo to świetne powieści. I warto pielęgnować pamięć o tak niezwykłej Autorce, która  na swoich książkach wychowała przynajmniej dwa, jak nie trzy pokolenia.





poniedziałek, 21 października 2019

"Trup na plaży i inne sekrety rodzinne" Aneta Jadowska

Tytuł: Trup na plaży i inne sekrety rodzinne
Autor: Aneta Jadowska
Wydawnictwo: SQN
Liczba stron: 304

Nie ukrywam, że w kategorii: mysie zaskoczenie 2019, to właśnie ta książka ma wielką szansę na wygraną. Przede wszystkim nie wiedziałam, czego się spodziewać, bo ostatnie spotkanie z autorką to seria o Dorze Wilk. Nie podobało mi się, nie dokończyłam, postanowiłam nie wracać.

I... nagle okazało się, że Aneta Jadowska wydała kryminał. Lubię kryminały, są mi bliższe niż urban fantasy, postanowiłam spróbować. To było tak miłe spotkanie, że naprawdę mi żal, że książka tak szybko się skończyła.

Garstka mieszka w Łodzi, bo po śmierci rodziców przygarnęła ją ciotka. Jednak nagle w jej życiu zjawia się babcia, ukochana babcia, za którą bardzo tęskniła. I zaprasza ją na wakacje do Ustki, gdzie czeka na nią wakacyjna praca. Po chwili wahania dziewczyna się zgadza i wraca do swojego mieszkania, swojej przeszłości i pięknych nadmorskich krajobrazów. Na początku swojej wakacyjnej przygody natyka się na topielca. Na szczęście ma wujka w policji, wcześniej policjantem był także jej ojciec, więc cała procedura jest łatwiejsza. Jednak geny nie dają o sobie zapomnieć i przy pomocy swojej ukochanej kuzynki rozpoczyna własne śledztwo. Wplątuje się w historię trudną, niebezpieczną i pełną brutalności, z której niejedna kobieta próbuje uciec. Przy okazji poznaje kolejne tajemnice rządzące małą, nadmorską miejscowością, a także jej rodziną. Znajduje odpowiedzi na nurtujące ją pytania i próbuje na nowo odnaleźć siebie. Nie jest to łatwe, bo jako sierota, wychowana z dala od babci i ukochanego wujka nie rozumie, dlaczego musiała opuścić to miasto i swoją rodzinę. I chociaż siostra matki dała z siebie wszystko, żeby zapewnić jej dach nad głową, fantastyczne warunki do życia, obdarzyć miłością i przekazać, co najcenniejsze, to i w tej relacji jest wiele niedopowiedzeń. Ciotka w erze przed przyjęciem Garstki była podróżnikiem i fotografem. I chociaż zbudowały wspaniałą relację, to dziewczyna czuje każdym kawałkiem siebie, że ciotka nie jest do końca na swoim miejscu, że nie jest szczęśliwa i marzy o innym życiu.

Może i ta powieść nie ma licznych, zaskakujących zwrotów akcji, ani burzliwej fabuły, ale jest świetnie skonstruowanym kryminałem, który czyta się z przyjemnością. Garstka jest przesympatyczną dziewczyną, która świetnie sprawdza się w swojej wakacyjnej pracy, dodatkowo ma niezwykły talent szpiegowski. Widzi więcej, niż powinna, a dzięki temu, że topielec był mieszkańcem pensjonatu babci, jest o krok przed policją i tak naprawdę ma szersze możliwości.

Prywatnie organizuje też wieczór panieński kuzynki, jest pogromcą jednorożców i negocjatorem ze striptizerem. Dzieje się i bywa zarówno poważnie, jak i lekko, a nawet zabawnie. Autorka porusza trudny temat przemocy domowej, a także tego, jaki skutek mogą mieć zatajane latami tajemnice.

Bardzo podoba mi się osoba babci, która jest w tej powieści postacią dość tragiczną. Kobieta po przejściach, silna, niezłomna i waleczna, która co prawda trochę nawaliła prywatnie, ale dla innych daje z siebie wszystko. Pomaga, jak potrafi, daje pracę tym, którzy tego najbardziej potrzebują, a jak trzeba, to nawet ryzykuje - czasami za bardzo.

Zachwyca  mnie nadmorski klimat tej powieści, bo jestem zakochana w naszym Bałtyku, urzekła mnie Ustka, urzeka mnie całe zachodnie wybrzeże. Bywam nad morzem dwa razy w roku i jak kolejny wyjazd nie chce się zaplanować, to wewnętrznie jest mi smutno. Jak napisała Osiecka trzeba mi wielkiej wody, tej dobrej i tej złej, na wszystkie moje pogody, niepogody duszy mej. I do tych nadmorskich opowieści czuję wielkość słabość. A w powieści Trup na plaży - plaża, szum morza i skrzek mew są wyjątkowo plastycznie przedstawione. Skradły moje serce.

Wiem, że niedługo pojawi się kolejna powieść i bardzo się na nią cieszę. Mam nadzieję, że będzie równie wspaniała. Cieszę się, że sięgnęłam po tę powieść i, że Dora nie zraziła mnie skuteczniej, bo dzięki temu spędziłam dobry czas przy wspaniałej lekturze.


środa, 16 października 2019

"Pochyłe niebo. Pajęczyna" Ewa Cielesz

Tytuł: Pochyłe niebo. Pajęczyna
Autor: Ewa Cielesz
Wydawnictwo: Axis Mundi
Liczba stron: 360

Bardzo lubię pióro Ewy Cielesz. Prosty język, piękna gra na emocjach czytelnika - to tylko niektóre zalety jej powieści. Zachwyciła mnie pierwsza część i bez wahania sięgnęłam po kolejną. Nie zawiodłam się!

Akcja powieści rozgrywa się w małej wsi Kozinki. Anita z Michałem i małą Sonią przeprowadzają się tam, kiedy siostra dziewczyny pozbawia ich wcześniejszego dachu nad głową. Początki są trudne. Dom rodzinny Michała stoi opuszczony i jest w opłakanym stanie - wybite okna, ślady pijackich libacji, kurz, bród, dewastacja. Młodzi nie mają pieniędzy, a w sklepach nie można nic kupić. Rozpoczynają prawdziwą walkę o przetrwanie. Próbują się wpasować w życie wiejskiej społeczności, jednak nie jest to proste. Mieszkańcy patrzą na nich podejrzliwie, szepczą na ich widok, a lokalny artysta otwarcie im grozi. Napotykają liczne trudności, ale skoro już zdecydowali się na ten krok, to konsekwentnie walczą o lepsze jutro.

Anita nie czuje się tam dobrze. Nie ma pracy, chce wracać do Wrocławia. Tęskni za miastem, za dotychczasowym życiem, za przyjaciółmi. Michał za wszelką cenę chce zostać - ojcowizna go przyciąga, wierzy, że kiedyś i tu będzie im dobrze, że społeczność ich zaakceptuje. Wychodzi z założenia, że wszystko musi się ułożyć.

Nie jest łatwo żyć w tak trudnych czasach, kiedy w sklepie można kupić tylko to, co przywiozą, a nie to, czego naprawdę się potrzebuje. Kiedy dostęp do ubrań, artykułów pierwszej potrzeby jest ograniczony i trzeba przerabiać stare łaszki, szydełkować, robić na drutach i wierzyć, że te czasy w końcu się odmienią. Znajomi dziwią się, że zdecydowali się na takie odludzie.

Anita jest samotna. Odnajduje się w robótkach ręcznych - stare swetry przerabia na czapki i sweterki, a potem je sprzedaje. Dzięki temu jest w stanie odłożyć jakieś pieniądze. Dostaje też pracę - ma pomagać dziewczynce, która skazana jest na domowe nauczanie. Jej niepełnosprawność postępuje, więc rodzina zadecydowała, że nie będzie uczęszczać do szkoły z innymi dziećmi. Nie jest to łatwa praca - dziewczynka jest fantastyczna, grzeczna i bardzo dobrze się uczy, ale obserwowanie, jak choroba ją wykańcza, staje się bardzo trudne dla wrażliwej nauczycielki.

"Pajęczyna" to powieść wielowątkowa, w której autorka stworzyła wiele wspaniałych postaci. Jedna z nich to Greta - kobieta tajemnica, której życie wydaje się ciekawe, a zarazem skomplikowane.  Uwikłana w dziwną relację z dwoma mężczyznami, pełna empatii i energii, chociaż stanowią one jedynie przykrywkę dla choroby i osamotnienia. W połowie powieści wyjeżdża... i to właśnie to wydarzenie, a także jej wątek jest jednym z najlepszych w książce.

Niezwykle skomplikowany jest też wątek miłości Anity i Michała. Trudno wytrzymać z artystą, trudno zrozumieć człowieka, który nadaje na innych falach. Kiedy w tym związku pojawiają się wątpliwości, oboje próbują odzyskać po kawałku dawnego życia, a do tego dochodzi szereg niedopowiedzeń, to coś się psuje. I potrzeba czasu oraz wielkich pokładów miłości, żeby spróbować ten problem jakoś rozwiązać. Oczywiście głównym spoiwem staje się Sonia - chociaż nie jest biologiczną córką Michała, to przepadają za sobą i są sobie bardzo bliscy.

Społeczność Kozinek nie jest wolna od przesądów i wierzeń. Od szaleństwa, które porywa i zniewala. Od tęsknoty za utraconą miłością. Nie żyje się tam łatwo, jednak w obliczu katastrofy mieszkańcy potrafią się zjednoczyć.

Polubiłam klimat tego miejsca i nowe oblicze głównych bohaterów. Polubiłam małą, chorą dziewczynkę, pełną woli walki i ufnie spoglądającą w przyszłość. A nade wszystko polubiłam pióro Ewy Cielesz i cieszę się, że kolejny tom z serii już niedługo będzie miał swoją premierę.

Polecam. To naprawdę dobra  powieść. Podobnie jak Pochyłe niebo. Ćma.



Za egzemplarz dziękuję Wydawnictwu Axis Mundi.

poniedziałek, 30 września 2019

"Poste restante" Katarzyna Groniec

Dawno temu byłam młodą i całkiem smutną dziewczyną. W zasadzie nie pamiętam już czemu. Niekoniecznie ogarniałam swoją szkolną rzeczywistość, miłosne wzloty, a w zasadzie upadki, a także poczucie ciągłego zniechęcenia. Pozornie pogodna, w głębi duszy zupełnie nie. Wzorowa, piątkowa uczennica, która tak naprawdę robiła totalne minimum, bo szóstym zmysłem wyczuwała, co trzeba. Mój cenny czas poświęcałam na książki, piosenki i patrzenie w ścianę. Oraz monologi wewnętrzne. No tak było!

Muzyka plątała się po moim życiorysie od zawsze. Brat zarażał poszczególnymi płytami, piosenkami, wokalistami. Potem odkryłam radio Złote przeboje, które rozgościło się w moim pokoju na stałe. Osłuchiwałam się z zagranicznymi kawałkami, ale nie przywiązywałam do nich większej wagi. To polska piosenka była tym, co mnie poruszało, wzruszało i co mi grało w duszy. Błąkałam się po muzycznym oceanie, aż w końcu trafiłam na jedną płytę. 

Nie należałam wtedy do najszczęśliwszych osób na świecie. A Katarzyna Groniec śpiewała tak, że koiła i rozdrapywała wszystko, co działo się w moim nastoletnim świecie. Zagościła w głośnikach pewnego jesiennego dnia i została na całe lata. I chociaż całą twórczość znam najlepiej na świecie, z każdą płytą wiążę masę wspaniałych wspomnień, właściwie całą płytotekę postawiłam na regale - opatrzoną autografami, to i tak największy sentyment, najwięcej emocji wywołuje płyta Poste Restante

Dzisiaj natrafiłam na informację, że 30.09 mija 17 lat od ukazania się krążka i... poczułam się staro. Połowa mojego życia! A potem uświadomiłam sobie, że gdyby nie ta płyta, nie ten smutek, nie te łzy, które płynęły po policzkach, nie byłoby tych wszystkich koncertów, wzruszeń, emocjonalnych rollercosterów, które zafundowała mi swoją wrażliwością, zmysłowością i przeogromnym talentem Katarzyna Groniec. 


...niech pan nie martwi się, będzie jakby mnie nie było,
jeszcze piszę, bo chcę wyznać panu moją miłość
i zapewnić, że nie, że nie będzie więcej listów na poste restante... 



To może przypadek, że znów się widzimy
Patrzymy na siebie w spokojnej udręce
Wspomnienia spłowiały przez lata i zimy
Dziś tylko się znamy - nic więcej...

Uśmiechasz się dziwnie, inaczej niż wtedy
Gdy było do siebie nam bliżej niż blisko
To było niedawno, a mówi się kiedyś, 
Dziś tylko się znamy - to wszystko...

To jest w dużej mierze smutna płyta ze smutnymi piosenkami. O tym, że Samotni nie chodzą do kina, o pani, której rejonem był Plac Pigalle. Bywa weselsza i pozytywniejsza, bo o miłości, która bywa dobrym i szczęśliwym uczuciem. Jednak we mnie od zawsze gra wyłącznie na smutno, a zarazem najpozytywniej. Miłością najszczerszą kocham też Magdę Umer, Marka Grechutę i Michała Bajora, ale to właśnie ta płyta tej wyjątkowej Artystki, jaką niewątpliwie jest Katarzyna Groniec - jest płytą mojego życia. Najważniejszą, najpiękniejszą, która pomogła mi przejść przez wszystkie porażki, zawody miłosne, przez śmierć i żałobę. Była w moich głośnikach i 17 lat temu, i 16, i nawet 12. I z 5 też bywała. I tak ją sobie dzisiaj wspomniałam, bo trafiłam na informację, że dzisiaj obchodzi piękną rocznicę - a za rok to już w ogóle osiągnie pełnoletność. Ostatnio grywa mi rzadziej (co nie znaczy, że wcale), bo jestem dużo szczęśliwsza, bo tych płyt mam dużo więcej i dzielę sprawiedliwie, ale doskonale pamiętam, od czego wszystko się zaczęło. 


środa, 18 września 2019

"Oczy uroczne" Marta Kisiel

Tytuł: Oczy uroczne
Autor: Marta Kisiel
Wydawnictwo: Uroboros
Liczba stron: 416

"Oczy uroczne" to powieść, którą zabrałam w podróż. Jazda samochodem mnie stresuje. Lubię zwiedzać, ale nie lubię się przemieszczać - ot lęki, które są ze mną od zawsze. Pomaga zatopienie się w lekturze - tym razem tonęłam w "Oczach urocznych". Na początku muszę wspomnieć, że książka oczarowała mnie od pierwszego wejrzenia przepiękną okładką. Utrzymana w stonowanych, ciemnych barwach, tajemnicza, interesująca, bardzo Kiślowa. Kiedy wczytałam się w treść - całkiem popłynęłam!



Przede wszystkim urzekła mnie koza. Tfu, czort. W sensie Bazyl. O-rany-julek, jakie to wspaniałe stworzenie! Oczywiście, jak przystało na nierozgarniętą istotę, zapomniałam wcześniej przeczytać "Szaławiłę", więc spotkałam się z bohaterami po raz pierwszy. W bazylowej postaci urzeka wszystko. Jeździ w foteliku, zaprzyjaźnia się z Michałko, świetnie odnajduje się w grach komputerach i bardzo kocha swoją Odę - lekarkę z pobliskiej przychodni. Nie jest jednak tak, że to zwykła dziewczyna z sąsiedztwa. Oda jest wiłą - czyli jakby demonem. Sympatycznym jednak, walczącym w słusznej sprawie, przyjaźniącym się z Rochem - płanetnikiem, nie do końca człowiekiem.

Ich piękna przyjaźń zostaje wystawiona na ciężką próbę. Poza tym idą święta, nadchodzi trudny dla wszystkich czas - atmosfera gęstnieje, mrok czai się dookoła. Jasnym promyczkiem tej powieści jest Krzyś - niepozorny, zagubiony i nieśmiały lekarz, który leczy swoje lęki słodyczami, a najbardziej stresują go mali pacjenci. Kontakt z nimi zagryza kasztankami i tym podobnymi źródłami cukru. Darzy Odę niezwykle serdecznym uczuciem, jednak bez większej wzajemności. Może i sympatia między nimi jest po obu stronach, ale już uczucia głębsze tylko po jednej. Ot po prostu przyjaciel Ody.

Pozytywnie odebrałam przekaz szczepionkowy - oczywiście ten wątek może wzbudzać skrajnie odmienne emocje, ale jest potrzebny. Pokazanie dwóch stron barykady - tych, którzy wierzą w naukę i tych, którzy nie wierzą. Przedstawienie argumentów. Kontrargumentów. Bardzo w punkt, bardzo potrzebne i nienachalne - brawo!

Nie jest to kolejna książka, przy której wybuchałam radosnym kwikiem i opluwałam monitor ze śmiechu. Jednak nie zabrakło w niej humoru, było go wystarczająco, był wisienką na torcie i zdecydowanie mi odpowiadał - jak to u Kiśla. Nie jestem znawcą mitologii, zwłaszcza słowiańskiej, ale to nie przeszkodziło mi zatopić się w lekturze. Jak przystało na nowoczesnego człowieka - braki po prostu wygooglałam. Zainteresował mnie temat (i to ponownie, bo już wcześniej podczas lektury "Żniwiarza" i "Kwiatu paproci"), postanowiłam go zgłębić i trwam w tym postanowieniu. Jednak póki co mogę serdecznie polecić całą prozę Marty Kisiel, a tę książkę to nawet bardziej, bo jest dla mnie tworem idealnym. Chętnie powróciłabym do świata Ody, Rocha i Bazyla - mam więc nadzieję, że "Dożywocie 4" (albo "Oczy uroczne 2") się pisze, a przynajmniej się planuje.

Czytajcie. Martę Kisiel warto - naprawdę warto. Ałtorka potrafi tworzyć klimat, budować świat przedstawiony, w którym każdy szczegół jest dokładnie dopracowany i poparty szerokim researchem, a dodatkowo wplatać humor, który urzeka, rozczula i rozkochuje w sobie kolejnych czytelników. Poza tym stworzyła Bazyla, Licho, Tsadkiela, których koniecznie trzeba poznać i pokochać.


Moja Madzia przywiozła mi z Warszawskich Targów Książki torbę i jest to moja ulubiona torba na drugie śniadanie! Wiem, że to tylko dodatek do lektury, ale w tym wypadku niezwykle uroczy.

czwartek, 22 sierpnia 2019

"Trup w sanatorium" Marta Matyszczak

Tytuł: Trup w sanatorium
Autor: Marta Matyszczak
Wydawnictwo: Wydawnictwo Dolnośląskie
Liczba stron: 320


Jak ja tęskniłam za Guciem i jego towarzyszami doli i niedoli! Już dawno nie czytałam serii, z którą byłabym tak mocno związana. Moja ekscytacja zwiększyła się, kiedy Autorka umieściła akcję powieści w Świnoujściu. To miasto lubi każdy, kto chociaż raz tam był, kto usiadł na plaży, pospacerował po promenadzie i poprosił wiatrak o spełnienie najskrytszego z marzeń. Zachodniopomorskie to mój sprawdzony sposób na urlop, a Świnoujście to najważniejsza dla mnie nadmorska miejscowość. Tam spędziłam siedem wakacji jako niezwykle wrażliwe na piękno polskiego morza dziecię, wydeptałam rów od granicy do wiatraka (granica! Tam jeszcze była granica!), spędziłam pierwsze wakacje z jeszcze-nie-mężem i pojechałam już jako matka swojej córki, pogadać z wiatrakiem o spełnieniu jeszcze jednego marzenia.

I właśnie w tym pięknym mieście dzieje się akcja najnowszej powieści Marty Matyszczak. To tam, w pobliżu promenady znajdują trupa w solance i tam swój pierwszy wspólny urlop spędza Róża z Szymonem. I Gucio. Trudno nadążyć za relacją tej dwójki, bo życie ich nie rozpieszcza, a oni, zamiast się cieszyć własnym towarzystwem, zachowują się irracjonalnie i irytująco. Wierzę, że wszystko ma doprowadzić do happy endu, ale na razie nie potrafią się dogadać, a przy tym zachowywać normalnie. Tak jak dorośli ludzie, którzy budują związek, rozmawiają, idą na ustępstwa... no po prostu to byłoby za proste. Nie jestem fanką przeciągniętych i przegadanych relacji. I to chyba jedyna para książkowa, której tak długo daję szansę. Gucia kocham miłością najszczerszą - poczciwe, chociaż odrobinę kulawe i schorowane psisko, które na szczęście wciąż komentuje świat w sposób błyskotliwy. Może i ma swój wiek, ale łeb do śledztwa też ma. I uwielbia Różę, i swojego pana, i chce dla nich jak najlepiej. To kudłate, słodkie stworzenie, to jeden z narratorów. Hau!

W tej części narratorów jest aż trzech, bo oprócz dwóch standardowych, dochodzi jeszcze głos przeszłości. To, co wydarzyło się w 1977, ma odbicie w dzisiejszych czasach, wątki  przeplatają się ze sobą, bohaterowie powracają i wszystko stanowi jedną całość. Główna bohaterka z dawnych lat to Alicja, instruktorka kulturalno-oświatowa, która na początku wakacji doświadcza wielkiej niesprawiedliwości. Z jej biurka znikają pieniądze, wezwane władze traktują ją jak złodziejkę, a ona musi odrobić każdą złotówkę - oj ciężkie dla niej czasy nastały, ale od czego ma się przyjaciółkę? Ano od ratowania w potrzebie - pożycza trochę pieniędzy i wyjeżdża do Świnoujścia. Tam prowadzi liczne turnusy, a zarazem obserwuje otaczający ją świat - taki, w którym ciężko zrozumieć, kto przyjaciel, a kto wróg. Na dodatek na stołówce zostaje otruta jedna z urlopowiczek. Kolejny cios dla Alicji - i uczuciowo, i zawodowo - w każdym aspekcie ponosi porażki.

W teraźniejszości też pojawia się wątek kryminalny - morderstwo podczas zabiegów rehabilitacyjnych. Oczywiście pan detektyw ze swoją lubą nie chcą się w niego mieszać, ale odpowiednia motywacja finansowa sprawia, że Solański przystaje na propozycję kierownika hotelu i bierze sprawy w swoje ręce. Jest kilka tropów, kilka wersji zdarzenia i niewinni, a jednak podejrzani, których atakuje nikt inny, jak... Barański. Jaki to jest gamoń- w każdej książce konsekwentnie robi wszystko, żeby przypadkiem nikt go nie polubił. I tak toczy się śledztwo, bohaterowie nie mogą się ze sobą dogadać, Gucio śmiga po świnoujskim deptaku i całość czyta się naprawdę przyjemnie.

Znam wiele kryminalnych komedii i w tym gatunku najbardziej lubię Autorkę. Pasuje mi przemycane przez nią poczucie humoru, pasuje mi styl i błyskotliwość. Te książki są naprawdę dobrze napisane i wciągają swoją fabułą. Wyjątkowo nie spodziewałam się rozwiązania sprawy - chyba wątek miłosny wybuchowej Różowy i ciapowatego Szymona, przyćmił mi całą historię. Morderca ujawnił się nagle, był dla mnie dużym zaskoczeniem. Nadmorska opowieść  pozostawiła po sobie miłe wspomnienie i szczerze pożałowałam, że w tym roku nie wyjechaliśmy do mojego kochanego Świnoujścia. Może za rok przejdę się śladami Róży i Szymona (zajeżdżając po drodze do Barlinka), a tymczasem z niecierpliwością czekam na kontynuację i ponowne spotkanie z Guciem.

Na spotkanie z tą parą od siedmiu boleści czekam mniej, bo mnie irytują, aczkolwiek niesprawiedliwa byłabym, gdybym napisała, że ich nie lubię. Oj lubię bardzo, bywają uroczo-niezdarni, uroczo-nerwowi i uroczo-wybuchowi. Tylko jakby rozumu im brakuje w kwestiach życiowych.



Za egzemplarz dziękuję Wydawnictwu Dolnośląskiemu. Autorce dziękuję za wspaniałą dedykację.


czwartek, 25 lipca 2019

"Dwie kobiety"Hanna Dikta

Tytuł: Dwie kobiety
Autor: Hanna Dikta
Wydawnictwo: Zysk i S-ka
Liczba stron: 328

Jakiś czas temu przeczytałam To nie może być prawda Hanny Dikty. To była dobra książka, którą bardzo  miło wspominam. I kiedy na horyzoncie pojawiła się nowa powieść - Dwie kobiety, to wiedziałam, że i ona pojawi się w mojej biblioteczce.

Akcja książki dzieje się we wsi Glinka, w której Bogna prowadzi pensjonat. Zatrudnia do pomocy Ewę, dziewczynę z Katowic. Na początku dziwi się, że ktoś chce przyjechać z tak daleka, a kiedy już poznaje swoją nową pracownicę, nie potrafi jej rozgryźć. Ewa przykłada się do swoich obowiązków, jest dokładna, miła i nie można jej nic zarzucić. Może poza tym, że mimo coraz bliższej znajomości, wcale nie mówi o sobie i swoim wcześniejszym życiu.

Ewa przeżyła straszną traumę - w jednej chwili rozpadło się jej życie rodzinne, uczuciowe, wszelakie. Kiedyś była szczęśliwa, teraz próbuje zaleczyć rany, dystansując się do tamtych wydarzeń i uciekając na wieś. Zrywa kontakt z mężem, z rodzicami, a także unika wszystkiego, co przypomina jej o przeszłości. Bogna też jest po przejściach. W młodości straciła najważniejszą osobę w swoim życiu, a to odcisnęło piętno na kolejnych latach i w pewien sposób uwarunkowało późniejsze wybory. Nie może powiedzieć, że miała złe życie, jednak nigdy nie było ono wystarczająco spokojne i spełnione. 

Dwie kobiety to bardzo dobra książka. Podoba mi się mnogość wątków, które wprowadziła Autorka - część z nich jest trudna i bardzo emocjonalna. Czytelnika zaskakują ludzkie tragedie, bo chociaż są one częścią naszego życia, to jednak w powieści pojawiają się nagle, wbijając w fotel, zdumiewając i wywołując ogromny smutek.

Bardzo zaskoczyła mnie ta powieść. Już w poprzedniej pojawiły się poważne wątki, więc niesłusznie założyłam, że ta będzie lekka, pełna miłości, ciepła. Nie była lekka, chociaż czytała się w zasadzie sama. Chłonęłam strony, a z nich wylewał się ból, gorycz, lęk, niezrozumienie dla drugiego człowieka. Dwie kobiety, dwie różne, a zarazem tak podobne historie -  oparte na stracie bliskich, na próbie odnalezienia spokoju i swojego miejsca na ziemi. Dwie kobiety, które zaczyna łączyć nić przyjaźni, a także poczucie, że razem mogą więcej osiągnąć.

Pasuje mi styl pisania Autorki, lekkie pióro, które ułatwia przyswajanie trudnych wydarzeń i tego ogromu emocji. Emocji, których podczas czytania może doświadczyć każda osoba, która kocha, która boi się o swoich najbliższych, która straciła kogoś, kto stanowił sens jej życia. To bardzo dobra książka, jedna z najlepszych, które przeczytałam w tym roku. Książka, która pozostanie ze mną na dłużej, bo nie boi się poruszać obszarów, które przeważnie są tematami tabu, które są potępiane w imię wiary, w imię światopoglądu zaszczepionego w młodości lub stereotypów towarzyszących nam każdego dnia. Powieść o tym, jak zrozumieć drugiego człowieka, jak nie krzywdzić, a przede wszystkim o tym, że każdemu wolno kochać - na swój sposób i że każdemu wolna żyć - tak, żeby było komfortowo - tej konkretnej osobie, konkretnej rodzinie.
 


 
Za egzemplarz dziękuję Wydawnictwu Zysk i S-ka.

niedziela, 7 lipca 2019

"Smakoterapia 3. Spiżarnia" Iwona Zasuwa

Tytuł: Smakoterapia 3. Spiżaria
Autor: Iwona Zasuwa
Wydawnictwo: Edipresse
Liczba stron: 352

Spiżarnia, pełna smakołyków, zawekowanych własnoręcznie przetworów, to moje niespełnione marzenie. Od dawna bawię się w robienie dżemów, soków, warzyw w różnych zalewach. I przede wszystkim osiągnęłam już mistrzostwo świata w kiszeniu ogórków - wychodzą idealnie kwaśne, a zarazem ostre i twarde. 



Bez zastanowienia sięgnęłam po najnowszą książkę Iwony Zasuwy "Smakoterapia 3. Spiżarnia". Nie znam dwóch pierwszych części, ale jeżeli są tak wspaniałe, jak ta, to zaprzyjaźnimy się bez cienia wątpliwości. Nie jest tak, że jestem wielką fanką kuchni roślinnej, że wybieram wegetariańsko czy wręcz wegańsko. Jednak warzywa i owoce stanowią podstawę mojego wyżywienia. Te wszystkie moje słabe przypadłości medyczne sprawiają, że inaczej nie mogę (a przynajmniej nie powinnam). Pół talerza warzyw - gotowane, z naczynia żaroodpornego, kiszone i na surowo - praktycznie do każdego posiłku, chyba że jem na słodko, to wtedy nie. Chociaż ostatnio zagryzłam serek z truskawkami i orzechami ogórkami kiszonymi i też było dobrze.

Wracając jednak do książki - otworzyłam i wpadłam. Wpadłam po uszy, całkowicie i tak, że bardziej się nie da. I zaczęłam testowanie. Na pierwszy ogień poszedł zakwas z buraka - pierwszy wyszedł super, drugi to już mistrzostwo świata. Na drugi ogień poszła rzodkiewka. Pierwsza  wyszła ok, ale czegoś mi brakowało. I po nastawieniu drugiej i zmodyfikowaniu przepisu okazało się, że w tej pierwszej brakło chrzanu. Kolejne cztery pęczki zostały pożarte (trudno powiedzieć, że zjedzone, bo raczej pożarliśmy) i mąż zdecydowanie rozlubił się w tak podanej rzodkiewce. Aktualnie mam nastawione małosolne, które już są chyba ukiszone, rzodkiewki, zlany już kwas buraczany. I czekam, aż dojdzie kalafior! Test smakowy będę przeprowadzać w przyszłym tygodniu. Po wczorajszym targu dostawiłam też marchewkę. Ciekawe, co z tego wyniknie!

Na nowo pokochałam sałatkę z burakiem - zastąpienie gotowanego  kiszonym to strzał w  dziesiątkę. Przepyszna sprawa! Poza tym na stół wróciła ogórkowa, zakwas z ogórków piję też, kiedy dopada mnie ogromne pragnienie. A buraki wcinam i jako dodatek, i w zupie. Wspaniałe to jest. 



Początek książki to informacje ogólne, o tym, jakie warzywa wybierać i jak je przechowywać. O wekowaniu, mrożeniu, kiszeniu - wszystkich technikach, które pozwalają nam cieszyć się warzywami i owocami dłużej. A potem - potem to już są takie wspaniałości, że ślinka cieknie na samą myśl. Czytałam i zastanawiałam się, czy mam wszystkie składniki, kiedy będę mogła to wszystko zrobić. Jak już zaczęłam się zastanawiać, gdzie nastawię ocet jabłkowy, to stwierdziłam, że to nie jest uleczalne i koniecznie, ale to koniecznie trzeba zainwestować w dom, w którym będzie spiżarnia. I w ogród pełen owoców i warzyw. Już mamy mały zalążek tego wspaniałego miejsca, ale póki co nie rośnie w nim za wiele. Jedna czereśnia, trzy porzeczki i trochę poziomek - dobre i to. Pierwsze słoiczki z tegorocznych zbiorów są już zawekowane. 

Ja wiem, że to nie jest książka, którą każdy musi mieć i każdy nawet chciałby. Jednak bardzo się cieszę, że trafiła w moje ręce. Leży w kuchni na honorowym miejscu i  jest dla mnie inspiracją. Czego chcieć więcej? Pokazuje jak jeść zdrowo, co warto i jak poradzić sobie z tworzeniem przetworów bez cukru. A cukier to mój wróg i to naprawdę pozytyw, że w tych przepisach go nie ma. Dla każdego, kto lubi eksperymentować w kuchni, kto stara się jeść zdrowo i kolorowo.

Za egzemplarz dziękuję Wydawnictwu Edipresse. 


poniedziałek, 24 czerwca 2019

"Pochyłe niebo. Ćma" Ewa Cielesz

Tytuł: Pochyłe niebo. Ćma
Autor: Ewa Cielesz
Wydawnictwo: Axis Mundi
Liczba stron: 448

Są takie książki, od których nie można się oderwać. Takie, które wzbudzają cały ocean odczuć i uczuć, które odbiera się całym sobą, współodczuwa z bohaterami. I taką właśnie powieścią okazało się "Pochyłe niebo. Ćma" Ewy Cielesz.

Nie było to moje pierwsze spotkanie z Autorką, więc mniej więcej wiedziałam, czego mogę się spodziewać. Jednak lektura tej powieści przerosła moje oczekiwania. Świetne postaci - takie, których nie da się nie lubić i takie, których nie da się polubić. Książka musi wzbudzać emocje i tutaj tych emocji jest bardzo dużo - na dodatek skrajnie różnych, co tym bardziej podnosi walory czytelnicze.

Anitę poznajemy jako młodą dziewczynę, która na starcie w swoje dorosłe życie popełnia jeden błąd. Chwila zapomnienia, fatalne zauroczenie i ciąża, której nie planowała i która nie miała prawa się przydarzyć. Jednak się przytrafiła i nastolatka musi się zmierzyć z nową dla niej sytuacją. Musi się zmierzyć sama, bo najważniejsza osoba w jej życiu - matka, odwraca się od niej i wyrzucą ją na bruk. Rozpoczyna zatem samotną wędrówkę i walkę - o siebie, o swoje maleństwo, którego nawet nie chce i o jakąkolwiek przyszłość. Schronienie znajduje u ciotki, która też załatwia jej pracę. Powoli realizuje zatem pierwsze postanowienia, wieczorowo kończy szkołę. Poznaje towarzystwo, którego wcale nie powinna poznać - wydawałoby się, że margines społeczeństwa, który żyje na krawędzi dobra i zła. Jednak przyjmują ją jak swoją, a i ona stara się nie oceniać ludzi po pozorach.

Ciotka nie dopuszcza za bardzo myśli, że Anita miałaby mieszkać u niej z maleństwem, więc załatwia jej narzeczonego. Z pozoru miły, w rzeczywistości tajemniczy, wmieszany w układy i układziki. Z jednej strony gotowy zapewnić spokojne życie w dostatku, z drugiej jednak chłodny, nieprzewidywalny, ktoś, komu trudno zaufać. Nie jest to wymarzony mąż ani ojciec dla dziecka, więc ucieka od niego. I rozpoczyna dalszą tułaczkę, która jest zawiła, trudna i wymagająca. Sama musi zmierzyć się ze swoimi demonami, albowiem na nikogo w otoczeniu nie może liczyć. Matka ją wyrzuciła, siostra to okrutna i bezwzględna harpia, której zależy tylko na dobrach materialnych, a przyjaciele raz są, raz ich nie ma, ale ciężko tak naprawdę uznać ich za prawdziwych przyjaciół.

Anita jest bardzo waleczną osobą, taką zawziętą i butną. Wie, że jednym porywem serca zaprzepaściła swoją szansę na szczęście, ale nie poddaje się i zarówno w ciąży, jak i już po narodzinach córeczki stara się wiązać koniec z końcem. Przypadkowy zapis w testamencie sprawia, że znajduje się we właściwym miejscu o właściwym czasie. Poznaje kogoś, kto staje się dla niej wsparciem, chociaż sam ograniczony jest mocno swoją niepełnosprawnością. Wpada w towarzystwo artystów, którzy zaskakują ją zgraniem, otwartością, lekkością bytu.

Trudno powiedzieć, który z bohaterów jawi się jako najczarniejszy charakter, bo jest ich kilku, jednak ja zdecydowanie najwięcej uwagi i złych emocji poświęciłam siostrze Anity. Jest to okrutna i podła kobieta, która robi wszystko,  żeby po trupach dojść do celu i odebrać wszystko, co jej się nie należy. A właściwie, co w jej mniemaniu się jej jak najbardziej należy, bo przecież ma dzieci, bo życie jest drogie, bo czemu miałaby żyć w gorszych warunkach niż siostra. Koszmarna osoba, która zapomina o korzeniach, nie odwiedza matki, nie odwiedza siostry, a jedynie skupia się na przekrętach i machlojkach. I jak to w życiu bywa - uważana i tak za tą lepszą i zaradniejszą, bo w każdej rodzinie musi być ktoś, kto niezasłużenie wynoszony jest na piedestał.

"Pochyłe niebo. Ćma" to dobra, a nawet bardzo dobra książka. To taka powieść, od której ciężko się oderwać i którą długo się wspomina. Na szczęście dzisiaj odebrałam tom II - "Pajęczyna", więc i moją ciekawość, jakie są dalsze losy bohaterów, będę mogła szybko zaspokoić. 





Za egzemplarz dziękuję Wydawnictwu Axis Mundi.


piątek, 21 czerwca 2019

ŚBKowe sposoby na upały

Marzy mi się, żeby ktoś wynalazł idealny dla mnie sposób na upalne dni. Niestety mój organizm nie toleruje lata. Dzieje się tak poniekąd ze względów zdrowotnych (uwielbiam moją tarczycę i wszelkie panoszące się w moim wnętrzu hormony), więc chociaż tyle, że znam winnych. Nie zmienia to faktu, że wszystkie gorące/upalne dni (plus 25 zwłaszcza) trzeba jakoś przetrwać. I nie jest to łatwe, w okresie wakacyjnym robię się bardzo nerwowa, wiecznie zmęczona i tylko zazdroszczę osobom, którym słońce ładuje akumulatory. Nie znam tego uczucia.

Żeby ułatwić sobie ten trudny czas, sięgam po kilka niezawodnych sposobów - niezawodnych w tym, żeby przynieść chociaż odrobinę ukojenia.

1) Hektolitry wody z cytryną i miętą - woda zawsze gazowana, bo niegazowana mnie nie nawadnia. Znaczy pewnie każdy potrafiłby mi udowodnić, że jednak tak, ale ja czuję jakby jednak nie, więc po co się męczyć. Do tego ograniczam mocno zużycie kawy, bo kawa w upale mi nie smakuje - jedynie jako element pobudzający i rano z przyzwyczajenia pojawia się w moim kubku.

2) Zacienione mieszkanie, wietrzone tylko w określonych godzinach nocnych, wyposażone w wiatrak i klimatyzer, którymi w strategicznych momentach robię sztuczny przeciąg. Bez tego nie wyobrażam sobie funkcjonowania, dopóki nie schłodzę i siebie, i mieszkania, to przeżywam katusze.

3) Wycieczka do domu rodzinnego i leżakowanie pod orzechem. Mamy ogromny orzech - naprawdę ogromny. Daje mnóstwo cienia - stół, krzesła, ławki, plac zabaw dla dzieci, piaskownica, koce, leżaki - wszystko się mieści. Jeśli tylko jedziemy do Częstochowy, to spędzamy pod nim cały dzień - wszystkie posiłki, rozmowy, zabawy z dziećmi. Wspaniałe miejsce. Szkoda tylko, że za daleko, żeby spędzać tam każde popołudnie. Niedługo jednak planujemy powrót na stałe - także po to, żeby życie latem stało się łatwiejsze.



4) Parki, lasy, ogrody botaniczne - wszystko, co jest zacienione i daje ukojenie. Oczywiście w miarę możliwości, bo nie oszukujmy się, codziennie nie ma na to czasu.

5) Filtr 30 i okrycie głowy - jak już muszę maszerować po świecie pozbawionym drzew i cienia, to tylko tak. To nie jest jednostronna niechęć - słońce też mnie nie lubi i wywołuje u mnie reakcje alergiczne, więc strzeżonego... no wiadomo. Po co ryzykować plamy, wysypki i inne przyjemnostki.

6) Kąpiele - w wannie zawsze i wszędzie. Chłodna kąpiel latem działa idealnie. Poza tym uznaję basen kryty i zamoczenie do pasa w morzu. Brzydzą mnie rzeki, jeziora i wszelkie mulaste/trawiaste/pełne mniejszych i większych zwierząt zbiorniki, jakoś totalnie nie potrafię się przełamać. Baseny zewnętrzne też mnie nie bawią.

Dodatkowo moją niechęć do lata wzmaga fakt, że jestem człowiekiem mocno migrenowym. I każde deszcze lub - co gorsza - burze podczas upałów są dla mnie podwójnie nie do zniesienia. A, że i tak źle, i tak niedobrze, to z utęsknieniem czekam na październik, a potem pierwszy śnieg. Tak już mam - co roku!


Jest to post tematyczny, który powstał przy współpracy z grupą Śląskich Blogerów Książkowych.

środa, 12 czerwca 2019

"Chłopiec z Gliwic" Teatr Miejski w Gliwicach

Lubię spędzać czas z moimi dziećmi -  jako mama pracująca, mam tego czasu niewiele. Tym bardziej że starsza myszka jest potencjalną gwiazdą sportu i popołudnia dedykowane są zajęciom dodatkowym. I tak w tym pędzie życia, w tej totalnej gonitwie, wyróżniam jedynie godzinę 5:00, o której z rozpaczą stwierdzam, że trzeba wstać i godzinę 23:00, kiedy z okrzykiem w głowie: nie wyśpię się! biegnę do łóżka.

I kiedy nadarza się okazja do odpoczynku, do relaksu i wspólnego wyjścia - korzystam. Obie z córką kochamy teatr, obie świetnie bawimy się na spektaklach - nie ukrywam, że nawet te dedykowane najmłodszym, stanowią dla mnie niesamowity odpoczynek i oderwanie od codzienności.

Nie inaczej było w maju, kiedy pojechałyśmy do Teatru Miejskiego w Gliwicach. Tym razem brałyśmy udział w spektaklu "Chłopiec z Gliwic", który przeznaczony jest także dla  mniejszych dzieci, nawet pięcioletnich. Oczywiście to nic nie szkodzi, bo w każdym z nas jest trochę dziecka - po reakcjach tych starszych wiekowo sąsiadów widziałam, że też się świetnie bawią.

Znowu (podobnie jak w  przypadku "Dzieci z Bullerbyn") zachwycił mnie minimalizm na scenie, który przełożył się na maksimum przekazu. Zachwycają mnie przedstawienia grane przez zespół gliwickich aktorów. Są świetne scenariuszowo, dynamiczne, pełne dźwięków, gry świateł i kolorów. Dodatkowo aktorzy wchodzą w interakcję z widzem, a w przypadku małych dzieci, możliwość pojawienia się na scenie, czy odegrania jakiejś roli jest niezwykle cenna. To właśnie o tym opowiadają potem swoim rodzicom i rówieśnikom, a nie o sztuce jako takiej. W spektaklu nie zabrakło dobrego humoru, widać było, że aktorzy świetnie się czują w swoich rolach, sami bardzo dobrze się bawią - jednocześnie zapewniając rozrywkę widowni.

O czym jest sztuka? O najeździe duńskiego hrabiego Ernesta von Mansfelda na Gliwice, o bohaterskim szewczyku Przemko i jego wielkiej miłości Jadwidze, którzy starają się powstrzymać atak i  obronić swoje miasto. A ponieważ ważną rolę odgrywają w sztuce mrówki, a także prażona kasza, to wiadomo, że całość musi stanowić świetną opowieść, która zainteresuje każdego młodego widza. I tego starszego na szczęście też.

Bardzo dobrym rozwiązaniem na małej scenie, jest wydzielenie miejsca dla najmłodszych. Siedząc blisko aktorów, sami też czują się jak mali aktorzy, dodatkowo mają okazję podawać rekwizyty, pomagać w prostych czynnościach na scenie i to sprawia, że spektakl jest dla nich atrakcyjny.

I chociaż moja córka wyszła oczarowana z poprzedniej sztuki, tak bez namysłu uznała, że "Chłopiec z Gliwic" podobał jej się bardziej, bo był zabawniejszy, bo jeden chłopiec się pomylił i za kurtyną dłubał w nosie, a przede wszystkim, bo nie znała wcześniej tej historii i nie mogła wyłapać zmian naniesionych na potrzeby scenariusza. Z "Dziećmi z Bullerbyn" tak łatwo nie poszło, bo książkę zna zbyt dobrze i po przedstawieniu wymieniła mi wszystkie różnice. Do dzisiaj wraca jednak do wspomnień i opowiada, jak niezwykłym przeżyciem były dla niej te dwie wizyty w teatrze.

Staram się w tym naszym pędzie życia znaleźć chwilę na książkę, kino i teatr, bo nie samymi obowiązkami człowiek żyje, a jak to mówią: czym skorupka za młodu nasiąknie... Chciałabym, żeby teatr odgrywał ważną rolę w życiu moich dzieci, tak jak odgrywa w moim. 

Sztukę polecam z całego serca, podobnie jak "Dzieci z Bullerbyn" i dziękuję za możliwość obejrzenia przedstawienia. 




niedziela, 12 maja 2019

"Koniec scenarzystów" Wojciech Nerkowski

Tytuł: Koniec scenarzystów
Autor: Wojciech Nerkowski
Wydawnictwo: Czwarta Strona 
Liczba stron:416

Lubię czytać książkowe serie. Kiedy już poznam bohaterów, zżyję się z nimi, to z chęcią wracam do powieści, które są kontynuacją ich perypetii. I tak właśnie jest z książkami Wojciecha Nerkowskiego - zachwycił mnie "Spisek scenarzystów", chętnie przeczytałam "Zdradę scenarzystów" i także po "Koniec scenarzystów" sięgnęłam bez wahania. I nie żałuję ani jednej chwili, którą spędziłam z tą książką. Wspaniałe zakończenie całej historii, pięknie postawiona kropka nad i. Ale... po kolei. 

Sylwia i Kuba wyjeżdżają do Hollywood. To właśnie tam czeka na nich wielka, światowa kariera, a przynajmniej mają taką nadzieję. Podróżują, żeby sprzedać swój scenariusz jednemu z największych i najbardziej znanych producentów. Leśniewcy mają stać się sławni - przynajmniej w teorii, bo w praktyce pierwsza umowa jest mocno niekorzystna. 

Bardzo miło spędzają czas za oceanem - imprezy, drinki, znani aktorzy - któż nie chciałby pobyć przez chwilę w wielkim świecie. Jednak przypadkiem trafiają na historię, która burzy ich spokój, a jednocześnie powoduje niezdrowe zainteresowanie i zaangażowanie. Adam, którego poznają na jednej z imprez, szuka swojej dziewczyny, która zniknęła w niewyjaśnionych okolicznościach. Rodzeństwo angażuje się w tę historię, zwłaszcza że jest ona niezwykle zawiła. Mandy znika, jej współlokatorka ginie, a Kuba z Sylwią trafiają na imprezę, która przerasta ich najśmielsze wyobrażenia. Nie wiedzą, co to za tajne ugrupowanie, czemu ma służyć tak tajemniczy zlot ludzi w maskach, a przede wszystkim, jaki ci ludzie mają związek z ich śledztwem. Kosztuje ich to jednak dużo lęku, wzbudza niezwykle silne emocje i sprawia, że chociaż raz dochodzą do wniosku, że to wszystko zaszło za daleko. Zwłaszcza, jak otoczenie orientuje się, że są tu nielegalnie. Zwłaszcza, jak podejrzewają niektórych o najgorsze postępki. Zwłaszcza, jak wszystkie ścieżki prowadzą do rozpustnych orgii, współtowarzysze grzeszą nagością, a wszystko jest do bólu tajemnicze i niezwykłe.

Nie jest łatwo odnaleźć się w innej kulturze, ani też żyć pod ciągłą presją. Godne podziwu jest zachowanie rodzeństwa, które stara się odnaleźć zaginioną dziewczynę, rozwikłać zagadkę - często narażając swoje zdrowie, a może nawet życie. Sylwia jest pewniejsza siebie i bardziej przebojowa niż wcześniej, Kuba za to traci rezon, dużo przebywa z Dżolantą, która robi z nim, co chce. Przegania po galeriach, sklepach, kosmetyczkach, zalewa potokiem słów. Sylwia staje się też odważniejsza uczuciowo - potrafi nazwać swoje potrzeby, nie boi się nagłych porywów serca, ani też nie ulega temu, któremu już nie potrafi zaufać.

Akcja książki dzieje się  w Ameryce, ale chwilami przeskakuje do Polski, gdzie Paloma wiezie Sylwię do szpitala. Sylwię w bardzo złym stanie psychofizycznym. Sylwię, przy której nie ma brata, która skazana jest na swoją szefową, która boi się o swoje życie. Bardzo fajny zabieg, który rozbudza ciekawość czytelnika. Pomieszanie teraźniejszości z tym, co działo się kilka miesięcy wcześniej - to zawsze działa. Tu dodatkowo stopniuje napięcie.

Jest mi smutno, że to ostatnia część trylogii, tym bardziej że ta część podobała mi się najbardziej. Pięknie domknięta historia, która pozostawia czytelnika w swojego rodzaju niedopowiedzeniu, a zarazem w fantastyczny sposób pokazuje dalsze losy rodzeństwa. Szczególnie zachwyciło mnie to, jak Autor poprowadził wątek Sylwii. Jednak nie będę zdradzać szczegółów, warto samemu sprawdzić, co Wojciech Nerkowski przygotował dla czytelników. 

Podobnie jak poprzednie części, "Koniec scenarzystów" też utrzymany jest w lekkim klimacie. Nie ma krwawych morderstw, ani mrożących krew w żyłach akcji. Kiedy ma być poważnie, to jest, ale nie brak też humoru, a całość jest bardzo przyjemną propozycją, którą polecam i polecać będę. Miło było przenieść się chociaż na chwilę do Ameryki i poczuć ten niezwykły, hollywoodzki  klimat, znany tylko z filmów i seriali. 



Pojawiła się na stronie Autora oficjalna informacja, że w czerwcu kolejna książka. Czekam zatem!
A za egzemplarz dziękuję Wydawnictwu Czwarta Strona. 


czwartek, 28 marca 2019

"Sprawa Salzmanna. Trup, którego nie było" Monika Kassner

Tytuł: Sprawa Salzmanna. Trup, którego nie było
Autor: Monika Kassner
Wydawnictwo: Zimny Priessnitz
Liczba stron: 182


"Sprawa Salzmanna. Trup, którego nie było" Moniki Kassner to jedno z moich największych wyzwań czytelniczych. Urodziłam się w Częstochowie, więc z językiem śląskim nie miałam nigdy do czynienia. Później studiowałam w Sosnowcu, wróciłam do Częstochowy, znowu zamieszkałam w Sosnowcu. 8 lat temu los rzucił mnie do Chorzowa i chociaż jestem tutaj dość długo, to po śląsku wciąż ni w ząb. Chyba najwięcej nasłuchałam się go w serialu "Diagnoza", w którym według mojego męża mocno go kaleczą.

I tak naprawdę niby wiedziałam, że częściowo ten śląski się pojawi, ale chyba nie wiedziałam, że aż na taką skalę. Pierwsze strony - zagubienie, ale potem? Poszło! Naprawdę poszło i dalej już czytało mi się tę książkę wyśmienicie.

Tytułowy Salzmann jest przedsiębiorcą, który posiada własną restaurację. I mnóstwo długów. Nie wytrzymuje presji i popełnia samobójstwo - a przynajmniej tak się wszystkim wydaje. Policja nie przeprowadza zbyt dokładnego dochodzenia: szybka identyfikacja zwłok, kilka przesłuchań i zamknięcie sprawy. Całą tą historią interesuje się Jendrysek, radca prawny, który prowadzi sprawy byłych wierzycieli Salzmanna. Nie wierzy on w wersję z samobójstwem. W restauracji zaczynają się kradzieże, a w sprawę wplątana jest niezwykle piękna kobieta  - Inga Bittner, narzeczona Salzmanna. Czy to przypadek? No właśnie nie do końca.

Razem z bohaterami wędrujemy po świętochłowickich ulicach, odwiedzamy sklepy i urzędy, które istniały wiele lat temu. Przenosimy się w niezwykle klimatyczne miejsca, poznajemy ciekawe postaci, tak różne od tych współczesnych. Niezwykły klimat lat trzydziestych, bardzo dobrze oddany na kartach książki, to wielki atut "Sprawy Salzmanna". Autorka przedstawia tło wydarzeń realistycznie, a i akcja powieści jest niezwykle spójna, dobrze prowadzona, a przez to ciekawa.

Inga Bittner nie jest osobą, która wzbudziła we mnie pozytywne odczucia. Pusta, przebiegła i żerująca na innych lalka, żyjąca utopią, nadzieją, że obietnice Salzmanna kiedyś się spełnią. Przesadnie dba o siebie i o swój wygląd, igra z losem i z prawem. To pierwsza osoba, którą sięga ręka sprawiedliwości - chociaż uderza w jej zachowaniu bardziej naiwność niż prawdziwa potrzeba czynienia zła, to jednak nie da się jej polubić.

Jendrysek ma rodzinę, z którą nie dane jest mu spędzić za wiele czasu. Przesympatyczna żona Hajdelka prowadzi dom i czuwa nad swoimi najbliższymi, a córka Helga ciągle pakuje się w kłopoty. W tym układzie to tata Adolf wydaje się tym, co niby karci, ale tak, że wychodzi na tego łagodniejszego rodzica. Wydają się szczęśliwi, chociaż praca, późne powroty i wyjazdy radcy zaburzają rodzinną sielankę. Śledztwo w sprawie Salzmanna prowadzi Jendryska do zaskakujących kroków, takich jak kupno trzewików dla żony czy bliska relacja z podejrzaną. Taką drzazgą w moim sercu stał się ten jeden moment w trakcie lektury, bo chociaż Hajdelka nie wie, a on tłumaczy sobie pewne sprawy działaniem na potrzeby dochodzenia, to jednak... są zasady, których nie powinno się łamać.

Powieść ta była dla mnie bardzo pozytywnym doświadczeniem. Akcja książki jest dość dynamiczna - sporo się dzieje, chociaż całość ma tylko około 200 stron. Poza rozwiązaniem sprawy znikających produktów z restauracji, rozwiązaniem sprawy Salzmanna mamy też strzelaninę, sekcję zwłok i zagraniczną podróż pełną przygód. Warto sięgnąć po tę lekturę, warto zmierzyć się z dialogami po śląsku (zwłaszcza, jeżeli nie miało się z nim wcześniej do czynienia), a po wszystkim warto odwiedzić Świętochłowice i sprawdzić jak zmieniła się przez te wszystkie lata okolica i czy można znaleźć jeszcze jakieś ślady jendryskowej rzeczywistosci. Ja w każdym razie planuję taką wycieczkę w najbliższym czasie.



Dziękuję Autorce za piękną przygodę czytelniczą i mam nadzieję, że ciąg dalszy nastąpi.


czwartek, 14 marca 2019

"Morderstwo w Hotelu Kattowitz" Marta Matyszczak

Tytuł: Morderstwo w Hotelu Kattowitz
Autor: Marta Matyszczak
Wydawnictwo: Wydawnictwo Dolnośląskie
Liczba stron: 302


Do opowieści o Solańskim, Róży i ich wiernym, psim przyjacielu powracam zawsze z nieukrywaną przyjemnością. Przede wszystkim bardzo lubię rezolutnego czworonoga, bez którego Szymon błądziłby we mgle i nie rozwiązałby żadnej zagadki. Poza tym grono starych, dobrych znajomych powiększyło się o kota! No dobrze, na chwilę, ale jednak. Moja słabość do kotów jest tak wielka, że z wielką przyjemnością kibicowałam nowemu zwierzakowi Róży.




Tym razem akcja przenosi się do Katowic, gdzie zostaje zamordowana piosenkarka DJ Dzidzia. Kto miał motyw? Nie wiadomo! Jednak w sprawę wplątanych jest sporo osób, a te niewplątane zachowują się niezwykle podejrzanie. Ot np. mama Róży we własnej osobie... zamyka swojego męża w komórce i plądruje swój własny dom. Cuda i dziwy wyprawiają się na Śląsku, Solański stara się prowadzić śledztwo, a jednocześnie uwieść swoją przyjaciółkę. Nie ulega wątpliwości, że bije mu mocniej serce, a i jej serce nie pozostaje obojętne. I ta cała skomplikowana relacja niestety komplikuje rozwiązanie zagadki, bo młodzi, zamiast współpracować, załatwić sprawę raz-dwa, to kombinują. Kombinują aż zanadto, a kwiaty w toalecie przelewają czarę goryczy. Nie inaczej jest z łańcuszkiem z odciskiem psiej łapy. Niejasne pretensje, rozmowy nie wprost, zabawa w kotka i myszkę... to dominuje w relacji Solańskiego i Róży. A w tle kręci się jeszcze Potomek-Chojarska i Ból. I jak tu prowadzić śledztwo i łapać mordercę?

Nie jestem do końca przekonana czy podoba mi się relacja tej dwójki. Osobiście nie lubię w literaturze przegadanych i przekombinowanych związków. Nie znoszę obrażających się bohaterów - obce mi takie zachowania i nie trawię ich w książkach. Dorośli ludzie! Życie byłoby dużo łatwiejsze, gdyby potrafili rozmawiać o swoich uczuciach i potrafili się z nimi zmierzyć. Nie tylko na zasadzie -  nie pasuje mi, nie spełniłeś/spełniłaś moich wydumanych oczekiwań, to odwrócę się na pięcie i sobie pójdę. Ewentualnie zamknę się w sobie i pójdę z kimś innym na kawę. Nie. To zupełnie tak nie powinno wyglądać i chociaż on jest ciapowaty, a ona niezdecydowana, to jednak kwestię swojej relacji powinni rozwiązać. Pilnie! Zanim całość zmieni się w telenowelę z kundelkiem w tle.

W tej części "Kryminału pod psem" pojawił się język śląski - w scenach Alojza i Pejtera. Niezmiennie stanowi on dla mnie spore wyzwanie, bo na Śląsku jestem przejazdem.  I po prostu nie mówię, nie rozumiem... dobrze, że mam niezawodną kobiecą intuicję i jestem w stanie domyślić się większości. Całe szczęście Autorka zadbała o tłumaczenie dla takiego gorola jak ja. Uważam jednak, że to świetny zabieg, wprowadzenie do tekstu języka, który powinien być pielęgnowany na wszelkie możliwe sposoby. Zwłaszcza dla osób, które nie mają z  nim do czynienia. Marta Matyszczak w sposób bardzo sympatyczny pokazuje Katowice, które ostatnimi czasy pięknieją. Mam przyjemność pracować w okolicy miejsca zbrodni (w zasadzie tylko Superjednostka zasłania mi widok na hotel), często wędrować po rynku czy okolicznych galeriach, pijać kawę w kawiarni, w której bywają bohaterowie. To takie miłe uczucie, kiedy akcja książki dzieje się w tak dobrze znanej okolicy. Nadmienię jeszcze, że do mieszkania Szymona też nie mam daleko, rzekłabym, że 5 minut spacerkiem, więc tym bardziej czuję, że jestem w centrum tych wydarzeń - i tych katowickich, i tych chorzowskich. Moje drogi bardzo dokładnie przecinają się z drogami Solańskiego. Nawet schronisko na Opolskiej i ulubiony weterynarz Gucia są w zasięgu mojego spaceru.

Cieszę się, że rozwiązała się (póki co) kwestia bogactwa Szymona. Jego zgubny nałóg wypadł bardzo wiarygodnie, a powrót do  dawnego życia uwiarygodnił też jego postać. Wcześniej było nienaturalnie, teraz odzyskaliśmy dawnego Szymona - w wytartych spodniach, z pustym kontem. Dla akcji dobrze, dla niego gorzej - wiadomo. Chciałabym jeszcze, żeby w kolejnych częściach Szymon zmądrzał. Zresztą Róża też. Nie potrafię pogodzić się z ich skomplikowaną relacją - chociaż relacja jak relacja, ale te dziecinne, rodem z podstawówki zachowania? A brrr!

Jednak sporo prawdy jest w tym, że bohaterowie mają wzbudzać emocje - i pozytywne, i negatywne, a Róża z Szymonem na pewno wzbudzają (na zmianę i takie, i takie). Dlatego z taką przyjemnością wracam do nich, dlatego taką sympatią darzę tych niezdecydowanych, zbuntowanych, nierozgarniętych bohaterów. Czekam na kontynuację, mam nadzieję, że dla odmiany poobserwuję bohaterów w poważnym związku, w całkiem nowej relacji, w całkiem nowej odsłonie. Tego sobie najbardziej życzę. 




A Autorce dziękuję za kolejne spotkanie z chorzowskim bohaterami. Mam nadzieję, że w najbliższym czasie uda mi się wybrać na jakieś spotkanie autorskie. Dziękuję także za wspaniałą dedykację.

Za książkę dziękuję Wydawnictwu Dolnośląskiemu.