poniedziałek, 21 marca 2016

ŚBKowe przykurzątka, czyli książkowe wyrzuty sumienia...

Przykurzątka, to książki, które wciąż wierzą, że je przeczytam. Stoją grzecznie w równych rządkach, uśmiechają się zachęcająco, ale ja odporna na ich zawartość sięgam po sąsiada, po książkę świeżo przyniesioną z księgarni, z biblioteki. I taki los tych przykurzątek - czekają, cierpliwie czekają. Są dni, kiedy po długich dyskusjach z wnętrzem mym - z sercem, rozumem i wątrobą decyduję się właśnie na taki zagubiony i zaniedbany egzemplarz, ale jest ich tyle, że ani czas nie pozwala, ani sił nie ma żeby całą biblioteczkę od deski do deski przeczytać.

Jestem szczęśliwym dzieckiem rodziców, którzy nigdy nie żałowali pieniędzy na książki. To oni nauczyli mnie czytać, kupować, gromadzić, rozkoszować się i otaczać się literaturą. Dzięki posiadaniu własnego regału w domu rodzinnym, w moim małym, wymarzonym mieszkanku zawsze znajdzie się miejsce dla nowych pozycji. Po prostu od czasu do czasu książki przeczytane, albo takie, z którymi nie nadaję na wspólnych falach, jadą do Częstochowy. I powstaje miejsce na nowe, które przygarniam tu i ówdzie.

Przygarniam, kiedy ktoś porzuca. Przygarniam, kiedy uśmiechają się do mnie na półce w księgarni. Przygarniam, kiedy po prostu muszę, bo bez tej, czy innej pozycji dalsze funkcjonowanie ma mniejszy sens. Ta ostatnia grupa, to książki najliczniejsze, ale też takie, które nie robią za przykurzątka. To te, które zaczynam czytać, zanim za nie zapłacę.

Przyjrzałam się półkom w domostwie i wyszukałam największe moje wyrzuty sumienia. Takie, których mi najbardziej szkoda, które wiem, że powinnam, każda komórka ciała chciałaby, ale umysł odmawia, a chęci wybiegają na samą myśl z transparentem: "Nie ma opcji!".

Pierwsza z nich tok "Gra w klasy" Julio Cortazara. Ileż ja się nachodziłam dookoła tej książki, ileż naczytałam się pozytywnych opinii, ileż razy obiecałam sobie, że jak tylko kupię, to przeczytam na oba sposoby. Z wypiekami na twarzy zapłaciłam, szczęśliwa wróciłam do domu... i czar prysł. Książka do dziś stoi na półce, zmieniła tylko miasto zamieszkania, sąsiedztwo, od czasu do czasu przestawiam ją (w zależności od aktualnej wizji), ale do czytania zmobilizować się nie mogę. Odkąd dowiedziałam się o wymianach ŚBKów, romansuję z myślą, żeby wymienić ją na lepszy model, ale wciąż łudzę się, że w końcu wezmę w swoje macki. A potem znowu przechodzę obojętnie i wybieram inny tytuł. To mój smutny przykurzątek numer jeden.

Drugi tytuł, którego obecność wywołuje we mnie smutek i nostalgię, to "Zamek z piaski, który runął" Larssona. A było to tak: pochłonęłam część pierwszą i drugą. Po czym jakieś złe we nie wstąpiło, spojrzałam w ostatnie strony "Zamku..." i... już nie czułam potrzeby czytać dalej. Po prostu odstawiłam na półkę, obiecałam sobie, że wrócę kiedyś, poszłam do biblioteki, wzięłam "Chirurga" Gerritsen i wsiąkłam w jej thrillery, a Larsson poszedł w zapomnienie. I tak sobie stoi. A przynajmniej stał do Sylwestra, bo aktualnie przygarnęła go moja koleżanka. Jednak niedługo wróci, stanie na swoim honorowym miejscu i dalej będzie przypominał mi o mojej głupocie. Jedynym pocieszeniem jest dla mnie to, że rozczarowanie taką końcówką po przebrnięciu przez całe to opasłe tomiszcze byłoby chyba bardziej bolesne, niż wyrzuty sumienia, że przez tomiszcze w ogóle nie brnęłam.

Trzecia książka ma historię podobną do pierwszej. Jest to "Chłopiec z latawcem" Khaled Hossinei. Różnica jest tylko taka, że "Gra w klasy" zostanie jeszcze na swoim miejscu, a "Chłopiec..." pojedzie na jakąś wymianę. Może znajdzie godnego właściciela, który zapewni mu takie traktowanie, na jakie zasługuje, bo ja wiem, że to jest cudowna książka, którą powinnam... Tylko te moje wnętrza stawiają taki koszmarny opór, że totalnie nie umiem go przezwyciężyć. Trudno.

Tych tytułów mogłabym wymienić jeszcze kilka. Albo kilkanaście. Są takie, które mieszkają na półkach, bo dostałam w prezencie i nie mam serca się z nimi rozstać. Są takie, które porzuciłam w połowie, ale ciągle mam nadzieję, że jeszcze skończę. I są takie, które po prostu sobie stoją, a ja w pewnym momencie je przeczytam. I nie ma innej opcji.

A jak ktoś pyta: po co ci tyle książek? To mówię, że to moja kolekcja na emeryturę, kiedy w końcu będę miała czas wyłącznie na czytanie. I kolekcjonuję dalej.

O przykurzątkach innych Śląskich Blogerów Książkowych można poczytać tutaj:

sobota, 19 marca 2016

"Najgorszy człowiek na świecie" Małgorzata Halber

Nie wiem, co sprawiło, że tak bardzo chciałam przeczytać tę książkę. Może tytuł, może pozytywne opinie, a może po prostu projekt okładki, ale coś przyciągało mnie okrutnie. Aż w końcu wypożyczyłam, przeczytałam i do teraz siedzi mi w głowie. Na dodatek mi w niej mąci.

"Nie wiem, gdzie jestem, rozumiesz? Jestem kompletnie zdezorientowana, mogę tylko mamrotać "boli", mogę myśleć intensywnie słowami, których nie umiem powiedzieć, i mogę się bać, że zostanę odstawiona w kąt jak grabie przez kogoś, na kim mi bardzo zależy, oraz że ktoś będzie czegoś ode mnie chciał, a ja to zrobię źle."
Nie jest trudno zagubić się, z lękiem spoglądać w przyszłość, bać się ludzi i trzymać na dystans każdego, kto próbuje się zbliżyć. I nawet alkoholu nie potrzeba, narkotyków też nie, żeby uroić sobie w głowie, że nie da się, nie mogę, nie potrafię, to nie dla mnie. 

"Przyzwyczaiłam się, że jeśli chcę z kimś być, to go nie ma. Sama muszę się sobą zająć.
Nic nie daję z siebie, tylko się zasklepiam i wyginają mi się plecy, i za karę zostanę sama na wieki. Czy ty wiesz, co to jest samotność, kiedy gotujesz dla siebie jednoosobowe obiady przez dwa lata i wypala ci ktoś znamię w kształcie swastyki na pluszowym sercu?"
Książka urzekła mnie wspaniałymi cytatami. Z niektórymi się utożsamiałam, z innymi zupełnie nie, ale trafiały, dogłębnie trafiały i mogłam radować się tekstem, który wywołał u mnie emocje, przemyślenia, a także rozkosz, bo jak tu się nie rozkoszować, kiedy ktoś pisze o "pluszowym sercu"? 

"Bo ja zawsze wszystko odkładałem. Jak było coś do zrobienia. Telefon jakiś na przykład albo jak na pocztę miałem iść czy z szefem porozmawiać. I potem się tak męczyłem z tym. Normalnie taki ciężar miałem, że to niezrobione jest. Zwlekałem. I tylko myślałem, że muszę to zrobić. I teraz, dzięki terapii, nauczyłem się, że robię od razu. Jak mam coś zrobić, zadzwonić do urzędu na przykład, to dzwonię. No, tak po prostu robię to. I wtedy się nie męczę."
Znalazł się też przykład mojej największej bolączki, coś z czym borykam się od zawsze i pewnie już na zawsze, bo żadne podjęte próby nie sprawiły, że jak mam coś zrobić, to po prostu to robię. Nie i już. Odnalazłam kawałek siebie, a to rzadkie zjawisko i chociaż z nałogami nie mam za wiele wspólnego, to i tak mi do tej powieści wyjątkowo po drodze.

Tę książkę czyta się bardzo dobrze. Urzeka swoją prostotą, krótkimi, dosadnymi zdaniami i perspektywą z jakiej został ukazany temat - od środka, dogłębnie, ale rzeczowo, z chłodnym subiektywizmem. Pokazuje nam drogę, jaką przechodzi każdy, kto chce się uwolnić od nałogu - ze wszystkimi wzlotami, upadkami, potknięciami, kryzysami, waleniem głową w ścianę i radością z tego, co udało się osiągnąć.

Główna bohaterka opowiada o sobie w sposób bezsprzecznie krytyczny, ale nierówny. Chwilami próbuje się bronić, aby za chwilę znów uznać się za najgorszego człowieka na świecie. Opisuje swoje relacje z otoczeniem, wrażenia z terapii, spotkania z psychologami, z innymi uzależnionymi, relacje z partnerem, z kolegami z pracy. Nakreśla pułapki, jakie czekają na nią i na każdego innego alkoholika/narkomana, który próbuje pokonać zło panoszące się w jego życiu.

Najbardziej zaskakujące były dla mnie fragmenty z wyimaginowanym towarzystwem. Jak bardzo musi być samotny człowiek, który ucieka się do takiej metody radzenia sobie w życiu? I ile osób tak naprawdę na co dzień zakłada maskę dla otoczenia, a w głębi duszy cierpi i prowadzi niekończące się rozmowy z kimś, kogo tak naprawdę nie ma? Terapia, psycholog, psychiatra - są to pojęcia napawające lękiem. Człowiek broni się przed nimi rękami i nogami, udowadnia wszystkim - w tym sobie, że zupełnie nie potrzebuje pomocy i wszystko gra. Chodzenie na terapię to wstyd. Posiadanie własnych problemów to wstyd. Przyznawanie się do tego, to też wstyd. A potem okazuje się, że terapia nie boli, a każdy ma jakieś słabości, z którymi jakoś musi sobie poradzić. I jedni radzą sobie sami, a inni idą na terapię i uczą się siebie, uczą się nazywać rzeczy po imieniu, uczą się rozmawiać o lękach, o potrzebach, o życiu. I tak naprawdę właśnie o tym jest ta książka - o walce z samym sobą, walce z nałogiem, walce z cierpieniem. I niekoniecznie w takim zestawieniu główną rolę muszą grać używki - chociaż fakt, tu grają. Stanowią główny temat i główny problem.

Dla mnie było to niezwykle emocjonalne spotkanie z czymś nieznanym, a jednak na swój sposób bliskim. Dorzucając fantastyczny styl książki, zgrabny podział na rozdziały i ładnie napisaną historię walki z nałogiem - skończyłam zachwycona. I przypomniało mi się, jak całkiem niedawno przeczytałam opinię, że przez to nie da się przebrnąć. Da się, może się nawet całkiem spodobać, tylko do tego trzeba patrzyć w tym samym kierunku, co autorka. Zdecydowanie polecam. 


środa, 16 marca 2016

Andrzej Poniedzielski "Live", 12.03.2016 Teatr im. Adama Mickiewicza w Częstochowie

Dużo pracy, dużo stresu, dużo zawirowań życiowych i nagle pośród tych zawirowań odkrycie! Andrzej Poniedzielski przybywa do Częstochowy, do mojego ukochanego Teatru im. Adama Mickiewicza i na dodatek są jeszcze bilety. Szybka rezerwacja miejsc, szybkie zorganizowanie towarzystwa i długi czas oczekiwania na recital ulubionego tekściarza i satyryka.

Doczekałam się, przybyłam, wzięłam udział... i wyszłam zachwycona. Odprężająca terapia śmiechem, okraszona najlepszymi piosenkami pana Andrzeja sprawiła, że chociaż na chwilę zapomniałam o szarej rzeczywistości. Sam artysta przyznał, że taki rodzaj "benefisu" był jego pomysłem, sposobem na uczczenie 60 urodzin. I naprawdę cieszę się, że udało mi się w porę wypatrzyć plakat i zdobyć bilety. Swoim uroczo-smutnym, pozbawionym uczuć i emocji głosem Poniedzielski doprowadzał publiczność do niekontrolowanych wybuchów radości, a tekstami mądrych i świetnie napisanych piosenek wprowadzał zadumę i nostalgię. Wdzięczna jestem i za "Chyba już można iść spać", i za "Elegancką piosenkę o szczęściu", ale przede wszystkim za mój najulubieńszy utwór "O miłość", który niezależnie od stanu ciała i ducha, zawsze rozbija mnie na tysiąc kawałków. Przybliżam zatem w najgenialniejszym wykonaniu, zaśpiewany przez Magdę Umer, a skomponowany przez Jerzego Satanowskiego kawałek.


I żyjemy,
drzewiejemy
Krople czasu żłobią twarze
Tam się plączą, rzadziej - łączą
linie rozumu i marzeń

Od stu życzeń, w dniu urodzin
wypogodzić nam się zdarza
Ale mamy zapisane
gdzieś w zagięciach kalendarza:
Życie
Całe,
Dni
I noce, od czekania - białe
Będzie
Wszędzie
Zawsze
Nam chodziło
O
Miłość

Jubileusz wypadł fantastycznie, Andrzej Poniedzielski wraz z Andrzejem Pawlukiewiczem, czyli w skrócie zespół APAP (według słów artysty nazwa jak najbardziej adekwatna, bo po tylu latach wspólnych występów niewątpliwie kojarzą się z bólem) przynieśli częstochowskiej publiczności dużo radości. Jestem zwolenniczką minimalizmu - delikatne oświetlenie, mikrofon, krzesełko/kostka i artysta. I naprawdę nic więcej mi do szczęścia nie potrzeba. Sztuka broni się sama i nie potrzebuje wszystkich tych 'kolorowych jarmarków' i fajerwerków do porwania widowni. Mam nadzieję, że uda mi się jeszcze kiedyś wziąć udział w tak cudownym spektaklu. I następnym razem nie zapomnę płyty, na której mam nadzieję pojawi się kiedyś autograf Andrzeja Poniedzielskiego. Tym razem bez zdjęć i podpisów, ale z pięknymi wspomnieniami, z lżejszą duszą i pozytywniejszym podejściem opuściłam budynek teatru. A teraz... Teraz powracam do twórczości artysty i wspominam te cudowne, sobotnie chwile.



niedziela, 13 marca 2016

"Dracula" Bram Stoker

Wampiry przewijają się we współczesnej literaturze, w filmach, w serialach i w reklamach. Jednym połyskuje skóra, innym krew kapie z kłów, a jeszcze inne leżą w swoich sarkofagach i straszą. Mity i przesądy są wszechobecne, ale ja postanowiłam sięgnąć do klasyki, czyli do powieści "Dracula" Brama Stokera, żeby poznać najsłynniejszego i budzącego największy postrach wampira wszech czasów.

Książka jest zbiorem listów, pamiętników i luźnych notatek - pisanych przez różne osoby i ukazujących różne perspektywy. Umownie można podzielić ją na dwie części - pierwsza to służbowa wyprawa Jonathana do Transylwanii. Przybliża nam postać Draculi, jego przyzwyczajenia i wprowadza w nastrój grozy. W drugiej części zbiera się grupa osób, którym Dracula wyrządził dużo złego. Bardzo zależy im na zniszczeniu hrabiego i urządzają polowanie na wampira, które jest trudne, niesie ryzyko i wymaga poświęceń. Przygody Jonathana na zamku wprowadzają niepokój, dziwne napięcie. Nie ma tam drastycznych opisów i zwrotów akcji, jednak stopniowo odkrywana tożsamość gospodarza i próba uwolnienia się z pułapki są przedstawione tak, że wzbudzają dużo emocji u czytelnika. Niestety właśnie emocji brakuje w dalszej części książki - mroczny klimat bezpowrotnie znika. Na szczególną uwagę zasługują dwie przyjaciółki - Lucy i Mina, które odgrywają kluczową rolę w tej historii. Lucy zostaje zaatakowana przez Draculę i to właśnie dookoła niej zbiera się grupa mężczyzn, którzy pragną pomścić wyrządzoną dziewczynie krzywdę. Mina - narzeczona, później żona Jonathana, odkrywa tajemnice zamku w Transylwanii podczas lektury pamiętników małżonka. Kiedy dowiaduje się, co przydarzyło się jej przyjaciółce z wielkim zapałem dołącza do grupy pościgowej.

Bardzo dobrze napisana historia. Sposób budowania zdań, wzniosły język wyraźnie wskazują na to, jak dawno książka powstała. Egzaltacja bohaterów i sposób ich zachowania bawią współczesnego czytelnika, a przygody, które przeżywają napawają grozą. Książka odbiega od współczesnych standardów, nie jest tak straszna, tak krwawa, tak obrzydliwie przepełniona krwią i śmiercią, a jednak robi duże wrażenie - zwłaszcza w pierwszej części. Jest to bardzo przyjemna powieść, którą polecam każdemu, kto lubi wędrówki po mrocznych krainach.

poniedziałek, 7 marca 2016

"Umrzeć po raz drugi" Tess Gerritsen

Tess Gerritsen odkryłam całkiem przypadkiem kilka lat temu. Pochłonęłam kolejne części serii o Maurze i Jane, pochłonęłam thrillery spoza cyklu i byłam zachwycona. Powróciłam do klimatów tworzonych przez autorkę z ogromną przyjemnością. Miło było spotkać się z przyjaciółmi z Bostonu, a także przeczytać naprawdę dobrą książkę.

Akcja powieści biegnie dwutorowo. Na pierwszym planie mamy okrutne morderstwo na bostońskich przedmieściach. Oprawca zwierząt zostaje znaleziony w swoim garażu - powieszony na lince i wypatroszony. Brutalności całej scenerii dodają rozwieszone po całym domu trofea - martwe zwierzęta. Dodatkowo okazuje się, że zaginęła skóra pantery - ostatniego zlecenia, którego podjęła się ofiara - bardzo droga i bardzo pożądana na rynku. To kolejna sprawa, z którą muszą się zmierzyć Maura Isles i Jane Rizzoli. Śledztwo jest skomplikowane, nowe tropy utrudniają rozwikłanie sprawy, co jakiś czas wypływają nowe poszlaki, które mogą mieć związek z tym morderstwem, a dodatkowo kierują kroki pani detektyw w kierunku afrykańskiej ziemi. I właśnie w Afryce, w Botswanie rozgrywają się wydarzenia uzupełniające akcję. Wszystko dzieje się 6 lat wcześniej, kiedy to grupa młodych ludzi wybiera się na safari, żeby przeżyć przygodę swojego życia. Początkowo jest cudownie - spartańskie warunki, obserwacja dzikiej przyrody, walka o przetrwanie. Jednak splot wypadków i nieoczekiwanych wydarzeń sprawia, że uczestnicy zaczynają się bać, patrzyć na siebie podejrzliwie i zastanawiać się, czy uda im się wyjść cało z tej wyprawy.

Książka wciąga i cały czas trzyma w napięciu. Jest bardzo ładnie skonstruowana, mnogość ofiar i podejrzanych sprawia, że autorka w łatwy sposób manipuluje czytelnikiem, który już myśli, że znalazł winnego, a okazuje się, że to ślepy zaułek i trzeba szukać dalej. Do stylu Tess nigdy nie miałam zastrzeżeń, do polskiego tłumaczenia też nie. Te książki się pochłania i cieszę się, że w żaden sposób lektura "Umrzeć po raz drugi" mnie nie zawiodła. Miło było też przekonać się, co się dzieje w prywatnym życiu Maury i Jane. W swoich thrillerach Gerritsen fantastycznie zachowuje proporcję między sprawą i śledztwem, a całą otoczką, której jest malutko, ale która jest wystarczająca. I tym samym już wiem, że u Jane nic się nie zmieniło, chociaż zadrą w oku jest sytuacja w małżeństwie jej rodziców. Za to u Maury wiele przemyśleń, planów i dająca się wyczuć chęć ucieczki od tego wszystkiego. Na pewno nie ułatwia matka, która próbuje odnowić kontakt, na pewno nie pomaga tęsknota za Danielem. Zabrakło mi jedynie Szczurka. Może jeszcze rozwoju jednego wątku miłosnego, który pojawił się w moich marzeniach, ale którego autorka za wszelką cenę nie chce rozwinąć. Najbardziej cieszy mnie to, że te dwie główne bohaterki nie zatraciły swoich cech, za które je polubiłam. To 11 tom z cyklu, a obie - mimo przejść, mimo konfliktów z otoczeniem, są takie same, jak na samym początku.

Fantastyczna lektura, która spełniła wszystkie moje wymagania i oczekiwania. Z niecierpliwością czekam na kolejną część serii. I polecam każdemu, kto lubi dobre thrillery, wartką akcję i ma ochotę na naprawdę dobrą książkę.