środa, 27 lutego 2019

"Klamki i dzwonki" Magdalena Knedler

Tytuł: Klamki i dzwonki
Autor: Magdalena Knedler
Wydawnictwo: Novae Res
Liczba stron: 348

To nie było moje pierwsze spotkanie z Autorką. Jakiś czas temu czytałam "Nie całkiem białe Boże Narodzenie" i bawiłam się przy tej książce wyśmienicie. Bez wahania wzięłam do ręki kolejną powieść i jakie było moje zdziwienie, kiedy okazało się, że jest ona utrzymana w zupełnie innym klimacie. Nie kryminał, a kawałek porządnej, niezwykle subtelnej obyczajówki. I to zdumiało mnie bezgranicznie, bo nastawiłam się na trzymającą w napięciu, wartką akcję, a w zamian dostałam piękną opowieść o niezwykłej miłości, o sile przyjaźni i o tym, ile człowiek jest gotów zaryzykować, żeby odmienić nie tylko swoje, ale też czyjeś życie.

Eliza jest poetką, która właśnie wydała tomik. Samotna, niezależna i dumna ze swoich osiągnięć, dostaje wiadomość od przyjaciółki z dawnych lat. Kiedyś poróżnił je chłopak, dzisiaj spotykają się w szpitalnej sali, w której jedna leży i czeka na najgorsze, a druga przychodzi wysłuchać niedorzecznej propozycji. Postaci w powieści jest kilka, wątków jest kilka, ale to ta rozmowa, ta prośba, a właściwie błaganie, jest kluczowe dla dalszych wydarzeń. Eliza zgadza się zaopiekować córką przyjaciółki - na czas jej leczenia za granicą, a na wypadek śmierci już na zawsze. Zgadza się, chociaż nigdy nie miała dzieci, chociaż nie wie, jak to jest być mamą. Zgadza się, bo jest jej przykro, że ktoś, kogo kochała, kto był częścią jej świata, teraz umiera. A przede wszystkim zgadza się, bo gdzieś w głębi duszy nie chce już być sama, chce mieć namiastkę rodziny. Razem z córką dostaje dom, zakład fryzjerski i szansę na lepsze życie. Poeta nie zarabia kokosów, a dorabianie w bibliotece też nie przynosi takich zarobków, żeby wieść spokojne życie.

Los stawia na drodze Elizy miłość jej życia. Przewrotnie - ona jest też jego miłością. Jedna ulotna chwila w bibliotece wieki temu sprawiła, że tych dwoje zawsze o sobie marzyło, zawsze było sobie pisanym. Tylko jakimś cudem nie było im pisane związać się ze sobą, bo on wybrał inną, chociaż sam nie wie, czemu. A w życiu tak właśnie bywa - prawdziwa miłość musi czasami poczekać na swoją szansę.

Równolegle z historią tej dwójki - wziętego prawnika i poetki z nową córką na stanie, toczy się opowieść o młodej dziewczynie, która pokochała najmocniej, jak umiała. Pokochała wbrew wszystkim, wbrew zdrowemu rozsądkowi i wbrew najbliższym. Pokochała drania, który nie był wart jednego spojrzenia i który wrobił ją w wypadek samochodowy. Zamknięta w sobie, nieszczęśliwa, z matką, która ośmiesza ją w sieci - szuka wsparcia w swoim prawniku. Początkowo idzie w zaparte, ale w końcu dociera do niej, że to nie o to chodzi, żeby brać na siebie winę za cudze czyny, że miłość to nie cierpienie, aż w końcu, że jej ukochany to zwykły łotr, który bezwzględnie ją wykorzystał.

"Klamki i dzwonki" Magdaleny Knedler to taka książka, od której nie można się oderwać. I chociaż ciężko powiedzieć, że akcja biegnie wartko, a postaci są genialnie napisane, to całość jest pięknie ułożoną historią, w której zazębiające się ze sobą wątki tworzą ciekawą i skłaniającą do przemyśleń opowieść. Czytelnik poznaje tragedię kobiety, która wychowuje samotnie córkę i musi znaleźć dla niej kogoś, kto ją wychowa na ludzi, kto będzie obok i wesprze, kiedy przyjdzie najgorsze. To tragiczna historia mamy, która z miłości usuwa się cień i wybiera najlepszą osobę na swoje miejsce. Która czuwa nad powodzeniem całego przedsięwzięcia, która woli umierać w samotności niż skazać swoje dziecko na ogromne cierpienie i smutne, trudne wspomnienia. Piękna postawa pełna miłości.

Eliza jest rozdarta pomiędzy swoim nowym życiem a uczuciem, które powraca z ogromną siłą. Kocha i chce być kochana, a zarazem wie, że w życiu Alberta jest ta, którą wybrał. I chociaż ich relacja jest trudna, to jednak to ona ma pierwszeństwo. Albert jawi się tu trochę jak taka niezdecydowana, ciepła klucha, chociaż jestem w stanie zrozumieć jego postawę. Tyle wspólnych lat, tyle starań o dziecko, tyle wzlotów i upadków - nie można takiej historii od tak przekreślić, więc nie potrafi odmówić swojej żonie, kiedy ta potrzebuje pomocy. Razem muszą dojrzeć do decyzji o tym, że rozstanie jest niezbędne.


Postaci w tej książce nie da się nie lubić (może poza Albertem), są mocnym punktem powieści. I chociaż "Klamki i dzwonki" poruszają wiele trudnych tematów, to jednak są napisane z niezwykłą lekkością. To sprawia, że przygody naszych bohaterów czyta się z wielką przyjemnością. Autorka pięknie operuje słowem i gra emocjami - trudne tematy, uczucia, przemyślenia i rozterki przestawia w sposób niezwykle realistyczny.

Książka przeczytana w ramach współpracy z księgarnią TAK CZYTAM Katowice i Śląskimi Blogerami Książkowymi. ŚBKów warto polubić TU.
A do księgarni warto się przespacerować, bo to wspaniałe, ciepłe miejsce z wieloma książkami w bardzo korzystnych cenach!



Książkę zaliczam do lutowej części wyzwania Trójka e-pik na blogu Książki Sardegny.

czwartek, 21 lutego 2019

ŚBK: Nasze smaki

Post powstał w ramach wspólnego pisania z ŚBKami. W tym miesiącu opowiadamy o ulubionych smakach. Tak dla odmiany porzucamy na chwilę książki i skupiamy się na kulinariach! 

Smaki, preferencje żywieniowe, ulubione produkty to u mnie niestety temat rzeka! Czemu niestety? Niestety temu, że to, co lubię, niekoniecznie  pokrywa się z tym, co mogę. Jak żyć? 




1) Napoje
Powszechnie wiadomo, że najzdrowsza jest woda i tą ją powinno się codziennie pić w dużej (odpowiednio dostosowanej do organizmu) ilości. Osobiście wody nie lubię - nie pasuje mi, jest okropna i uznaję tylko w wersji bąbelkowej. Najlepiej z cytryną lub limonką. 
Na szczęście (dla mnie, bo nie mogę) nie lubię słodkiego picia - soki, wszystkie pepsi i inne kolorowe napoje nie pasują mi zupełnie, więc bez żalu zrezygnowałam. Chyba że do pizzy. Czy da się zjeść pizzę bez coli? Ano nie. 
Kawa - napój bogów. Bez kawy nie funkcjonuję, a poza tym lubię jej smak. I to sprawia, że jest codziennym dodatkiem do dwóch/trzech posiłków. 
Za to niezwykle skomplikowaną relację mam z herbatą - czarna mogłaby nie istnieć, wszystkie pozostałe odmiany lepiej toleruję i chętniej parzę, ale też mogłabym bez nich żyć. Jedynie zielona jest dla mnie obowiązkowym punktem dnia - ale to chyba bardziej przyzwyczajenie niż prawdziwa przyjemność. 

2) Warzywa i owoce
Warzywa i owoce to podstawa mojego wyżywienia. Od zawsze i już chyba na zawsze. W sumie nie ma takiego warzywa, którego nie lubię (przynajmniej od czasu, kiedy przekonałam się do bakłażana), chociaż nie udało mi się jeszcze przyrządzić smacznego dania z dyni. Warzywa stanowią pół talerza do każdego mojego posiłku i zdecydowanie nie wyobrażam sobie inaczej. 
Gorzej z owocami, bo to moje wielkie miłości (z wyjątkiem jabłek i truskawek, te w sumie mogłyby nie istnieć), ale mój organizm słabo sobie z nimi radzi i muszę je mocno ograniczać - wręcz ważyć! Straszne, jedna z większych moich żywieniowych bolączek! 



3) To, co tygryski lubią najbardziej.
Opcje wytrawne
Najbardziej to lubię pizzę. Nie ma chyba łatwiejszego wyboru w dni, w które lodówka pusta i obiad się nie wstawił. Co prawda nie mogę pizzy (ani tej coli, bez której jej nie zjem), ale to chyba jedyna opcja z listy zakazanych, dla której zdarza mi się robić wyjątek! 
Codziennie mogłabym jeść leczo. Niby to nic wyszukanego, niezwykłego, a robię bardzo często. Smak dzieciństwa, smak lata i jedna z najgenialniejszych opcji żywieniowych. 
Śledzie! Śledzie też mogłabym jeść codziennie - w każdej opcji, obiadowej i jako dodatek do kanapki, opiekane, w occie, w oleju, w pomidorach i w śmietanie. Wszystko wszystkim, ale śledzie muszą być! Dziadek robił trzy razy w roku śledzie w wodzie (z cebulą, zabielonej śmietaną) - w Popielec, Wielki Piątek i w Wigilię. I ja podtrzymuję tę tradycję, nie wyobrażam sobie inaczej.
Zjadam jeszcze jajka w każdej postaci. Jajecznica, sadzone, na twardo, miękko i wszelako. Z dodatkami i bez. Takie małe dziwactwo.
Opcje słodkie
Tych to za bardzo nie mogę. Chociaż nie powiem, bo z mleka/napoju roślinnego/jogurtu/kefiru, a także owoców i nasion chia można wyczarować cuda. A jak jeszcze się doda odrobinę masła orzechowego? Niebo w gębie! 
Bezy, a zwłaszcza beza Pavlova. To jest właśnie ten deser, który mogłabym pożerać codziennie - już nawet nie zjadać, pożerać! Moja największa miłość. Oczywiście zakazana. 
I czekolada. Przyzwyczaiłam się już do tego, że mogę tylko gorzką. Czasami, jak mam lepszy dzień, to wędruję do mojego ulubionego sklepu z żywnością zdrową, ale też przystosowaną pod różne schorzenia i tam kupuję np. czekoladę słodzoną stewią czy ksylitolem. Zostawiam na nią majątek, ale na gorsze chwile i kryzysy stanowi świetne lekarstwo. 




4) Czas w kuchni
Czy lubię sobie dogadzać? Lubię! Lubię gotować, chociaż nie lubię moich ograniczeń. Mam na wykarmieniu niejadka, co też jest skomplikowaną opcją, bo do każdego z domowników muszę podchodzić indywidualnie i to oznacza dla mnie szykowanie posiłków podwójnie, czasami potrójnie, bo i młodsze dziecię (chociaż wszystkożerne) ma już swoje smaki i czasami domaga się czegoś, czego wcześniej nie było w planie. Kuchnia stała się zatem najczęściej okupowanym przeze mnie pomieszczeniem. Nie lubię eksperymentować - lubię korzystać z gotowych przepisów, stąd mam na stanie kilka książek kucharskich. I przeważnie korzystam z diet ułożonych przez dietetyków - z jednej strony dlatego, że nigdy nie pojęłam, o co chodzi w wyliczaniu makr dla posiłków, poza tym jestem zbyt leniwa, żeby pilnować kaloryczności, a także sprawdzać, czy ten i ten produkt na pewno ma niski indeks glikemiczny, a przy okazji też ładunek, a z drugiej dlatego, że z planem żywieniowym dostaję też listę produktów, więc i zakupy szybciej i większa szansa, że w trakcie gotowanie nie okaże się, że akurat połowy składników nie mam w domu.

Poza tym powoli, ale konsekwentnie modyfikuję to, co kupujemy i jemy. Przetworzone, nafaszerowane chemią produkty z długim i bogatym składem zastępuję tym, co proste. To, co można  zrobić w domu (wędliny, czasami pieczywo, tortille, pierogi), staram się robić. Oczywiście nie dajmy się zwariować - pracuję, mam dwójkę dzieci i siedzę w kuchni wystarczająco dużo, więc nie jest tak, że nagle wszystko sama, ale jak mam chwilę, to czemu nie. No i chciałabym, żeby dzieci wyniosły z domu zdrowe nawyki. I tu też bez przesady - mamy słodycze, soki i serki waniliowe. Wszystko z umiarem! 




sobota, 9 lutego 2019

"Dzieci z Bullerbyn" w Teatrze Miejskim w Gliwicach

"Dzieci z Bullerbyn" to książka, którą bardzo miło wspominam z dzieciństwa. Czytałam kilka razy i bardzo lubiłam. 

We wrześniu przy okazji kolekcjonowania zamówienia w księgarni, wrzuciłam do koszyka audiobook. Nie zawsze mam okazję spędzić wieczór na czytaniu dzieciom do snu, więc chciałam, żeby mieli jakąś alternatywę. Córka nie słuchała wcześniej słuchowisk i innych opowieści, więc ciekawa byłam tego eksperymentu. Bardzo zaskoczyła mnie pasja, z jaką wysłuchała "Dzieci z Bullerbyn" po raz pierwszy. Nagranie trwa 9 godzin i tyle spędziła w pokoju - skupiona i wyciszona. Coś niesamowitego. Od tego czasu słuchała wiele razy. Płyta powoli się zużywa, a na półce pojawiły się inne audiobooki wydawnictwa Jung-off-ska. Wpadła jak śliwka w kompot!

Nie zastanawiałam się długo, kiedy pojawiła się okazja do obejrzenia przedstawienia w Teatrze Miejskim w Gliwicach. 27.01 po południu pojechałyśmy na spektakl. Córka nie mogła się doczekać. Książkę cytuje i opowiadała mi, po czym pozna Brittę, a po czym Annę i których rozdziałów nie może się doczekać. 

Już na samym początku bardzo zaskoczyła mnie organizacja na widowni. Poza normalnymi fotelami, na scenie rozłożone były poduszki dla dzieci, które dzięki temu mogły być w centrum wydarzeń. Oczywiście córka skorzystała z tej opcji i miała niepowtarzalne wrażenia, a i ja obejrzałam spektakl w spokoju. 

Przede wszystkim zaskoczyła mnie lekkość, z jaką przedstawiono Bullerbyn. Na scenie panował minimalizm - jedna konstrukcja, kilka dywaników, sześciu aktorów, a udało się dostarczyć widowni maksimum emocji i wrażeń. Całość została pokazana w spójny sposób, pomimo przedstawienia jedynie kilku rozdziałów. Aktorom udało się stworzyć piękną historię, w której poza szóstką dzieci byli też rodzice, sąsiedzi i dziadziuś. Przecież wystarczy dodać włosy, brodę ze ścierki czy zmienić ton głosu, żeby przedstawić zupełnie inną osobę! Super pomysł. Dodatkowo niezwykłe wrażenie zrobiła na mnie świetnie dopasowana muzyka, wpadająca w ucho, prosta i skoczna. "Kawałek kiełbasy dobrze obsuszonej" brzmi mi w uszach do dziś. Fantastycznie! 

Nie muszę przybliżać akcji książki, bo chyba każdy w dzieciństwie ją czytał - w końcu to lektura szkolna. Jednak chciałabym dodać, że niezwykle miło obserwowało się szóstkę przyjaciół, którzy funkcjonowali ze sobą bez złości, zazdrości, pełni prostych, dziecięcych i szczerych uczuć i reakcji. Tak wyczuwalna była w przedstawieniu dziecięca radość i niewinność, serdeczność względem drugiego człowieka. Piękne wzorce, których w literaturze dziecięcej powinno być jak najwięcej. 

Z teatru wyszłam zachwycona. Moja mała gaduła rozprawiała o sztuce jeszcze kilka dni.  Do dzisiaj wspomina poszczególne fragmenty przedstawienia i podśpiewujemy wspólnie piosenkę o kiełbasie. Jeżeli ktoś chce zaszczepić w dziecku miłość do teatru i do Astrid Lindgren, to "Dzieci z Bullerbyn" - zarówno książka (i świetnie czytany przez Edytę Jungowską audiobook), jak i ta sztuka są wspaniałą okazją ku temu. Polecam. Zarówno ja, jak i mój mały pomocnik, na którym testuję powieść od września!