niedziela, 27 grudnia 2015

"Gniew" Zygmunt Miłoszewski

Odetchnęłam z ulgą. Ostatnia część przygód prokuratora Szackiego za mną. Teodora poznałam, pokochałam i wdzięczna jestem za tak barwną postać, ale "Gniew" nie wzbudził we mnie pozytywnych uczuć. Niestety. Większość osób uważa, że to najlepsza część trylogii, ja pokuszę się o stwierdzenie, że zdecydowanie najsłabsza. W moim odczuciu najlepsze było "Ziarno prawdy", którego akcja rozgrywała się w sandomierskich plenerach.

Dużo niewyjaśnionych wątków, nierozwiązanych kwestii, to największa bolączka moja po przeczytaniu tej pozycji. Pytania się mnożą, odpowiedzi na nie nie ma, a ja nie z tych, co lubią sami sobie dopowiadać dalszy ciąg. Zakończenie, to ma być zakończenie, a nie splot wydarzeń urwanych w połowie zdania.

Przede wszystkim czekałam na jakąś informację o Basi z "Ziarna prawdy". Nie doczekałam się. Doczekałam się za to pojawienia Klary, ale to pojawienie nic nie wniosło. Jakby na siłę.

Intryga zawiązana w "Gniewie" jest zawiła. W podziemiach znaleziono zwłoki. Właściwie same kości. Początkowo wydaje się, że to kolejne szczątki z dawnych czasów, oddane więc zostają uczelni do badań. Szybko okazuje się, że kości nie przeleżały w podziemiach długo, że jeszcze 2 tygodnie temu z denatem było wszystko w porządku. Dzięki kolejnym badaniom wychodzą na jaw kolejne przerażające rzeczy - znaleziony szkielet składa się z kości różnych osób, nie tylko zaginionego mężczyzny.

W książce poruszony jest bardzo poważny problem przemocy domowej. Relacje ofiary i kata, krzywda jakiej doświadczają dzieci, kiedy bita jest matka, trauma, która się ciągnie przez całe życie, to tylko niektóre z elementów, na które autor zwraca uwagę. To jest bardzo dobry motyw, bardzo drastycznie nakreślony, który daje do myślenia. Uświadamia, że nie tylko kat jest winny, ale też każdy, kto wie o tym, że za ścianą dzieje się zło i nie przeciwdziała mu.

Nie podobał mi się wątek prywatny w tej części trylogii. Naciągany, bardzo naciągany.

Niby to wszystko stanowiło całość, początkowo całkiem przyjemny obrazek, potem akcja trzymała w coraz większym napięciu, by mniej więcej w 3/4 tomu rozmyć się całkowicie. Moje zainteresowanie się gdzieś zgubiło, a autor dołożył wszelkich starań, żeby nawet na chwilę nie poprawić mojego odbioru powieści. Końcówka jest fatalna, może miała być zagadką, może wyzwaniem dla czytelnika, może gdzieś tam w powieści jest do niej klucz, ale ja się czuję jak wyjątkowo mało inteligentny odbiorca, który zamiast się zachwycić po prostu jest zniesmaczony.

Nie zmienia to jednak mojego odbioru prokuratora Szackiego, którego postać od początku do końca była fantastycznie budowana. Polubiłam tego bohatera i chociaż po "Gniewie" nie mam już ochoty na ciąg dalszy, to jednak gdzieś tam we mnie tli się nutka smutku, że nie spotkam już Teodora na kartach żadnej powieści.

piątek, 18 grudnia 2015

"Dożywocie" Marta Kisiel

Apsik!
Po stokroć apsik i alleluja, że znalazła się taka cudowna Ałtorka, która stworzyła to wiekopomne dzieło. Ostatnio tak genialna książka wpadła w moje macki w podstawówce, jest 20 lat później i z radością wielką powitałam kolejny bestseller na liście moich osobistych bestsellerów.

"Dożywocie" jest książką przeuroczą, przesympatyczną i przezabawną. I zapewne znalazłabym jeszcze więcej takich prze-, bo gotowam pisać peany i na cześć Marty Kisiel, że mi taką rozrywkę zafundowała, i na cześć wydawnictwa Uroboros, że wyrwało "Dożywocie" z sideł innego wydawnictwa, tak szybko, jak tylko mogło i wznowiło wydanie. Dzięki temu mój osobisty egzemplarz legendarnej i owianej tajemnicą powieści stoi dumnie na półce. Opatrzony jest ałtorską zakładką, ałtorską pieczątką, ałtorskim podpisem samej Ałtorki i jak tylko znajdę odpowiednie miejsce i czas, to opatrzę też zdjęciem wspólnym zrobionym na wieczorze autorskim. I tym samym tak wyposażony egzemplarz będzie zajmował honorowe miejsce w pokoju i czekał na swoją kontynuację. Mam nadzieję, że niejedną.

Do rzeczy. "Dożywocie" jest głównie o dożywotnikach. A dożywotnicy to ci, co dożywotnio należą do spadkobiercy Lichotki, dworku z wieżyczką, który to kryje wielkie tajemnice. Do Lichotki przybywa Konrad Romańczuk. Przyjął on właśnie spadek i ma nadzieję, że będzie sobie mieszkał w spokoju na prowincji i pisał, bo właśnie tym się trudni - pisaniem. I kiedy dojeżdża do tej zniewalającej budowli z wieżyczką, odkrywa z przerażeniem, że coś tu jest bardzo, ale to bardzo nie tak. Dożywotnicy okazują się być jedyni w swoim rodzaju, a przy tym tak uroczy, że ma ochotę uciec w podskokach i uznać to za kiepski żart losu. Tylko nie może uciec, bo właściwie psuje mu się u wrót domostwa samochód i tym samym jest tak jakby uwiązany.

Pierwszy z dożywotników, to anioł Licho. Licho, to wymarzona partia na żonę dla każdej kobiety, która nie bardzo lubi sprzątać, bowiem robi to maniakalnie, zawsze i wszędzie i wręcz z niecierpliwości czeka, kiedy będzie coś do zrobienia. Brałabym w ciemno, u mnie Licho na pewno nie nudziłoby się. Licho ma jednak pewien mały defekt - alergię. I to o zgrozo alergię na pierze. I tym samym biedne męczy się okrutnie, bo uczulają go własne skrzydła, które w ramach leczniczych wyskubuje z piórek. Najwięcej uroku dodają zasmarkanemu Lichu bamboszki, w których drepcze poczciwy anioł przez karty powieści. Kolejnym przedziwnym stworzeniem zamieszkującym Lichotkę jest Krakers - ośmiornica, która z dzikim zapałem gotuje, piecze, smaży. Jednym słowem odwala całą kulinarną robotę. Dworek zamieszkuje też panicz Szczęsny, a właściwie bardziej nieszczęsny, bo swoim bólem istnienia mógłby obdzielić znaczny kawałek świata. Pisze, rymuje, szuka natchnienia, szuka kobiety, wielbi, smęci i ogólnie irytuje, ale jest też uroczy w swojej bolesności. Do tego zestawu dochodzą utopce, które lubią pluskać się w wannie Konrada i królik. Niepozorny króliczek, przeuroczo-przewredne stworzenie ochrzczone dostojnym imieniem Rudolf Valentino, który w trakcie powieści dokonuje niesamowitej przemiany, i to dwukrotnej. A fakt, jeszcze Zmora. Kotka. I w zasadzie każdy kto miał koty, zna koty i kocha koty wie, co może oznaczać taki bohater w powieści.

Tak naprawdę cała książka to splot zwykłych i niezwykłych wydarzeń, ale napisanych tak, że przeciętny zjadacz chleba nie powinien w momencie czytania zjadać chleba, bo może się to dla niego skończyć zadławieniem. Nie powinien też pić, bo grozi to opluciem aktualnie trzymanej w dłoni powieści. Ani siedzieć za wysoko, bo ze śmiechu może po prostu spaść na podłogę i się uszkodzić. Dożywotnicy dbają o to, żeby Konrad się nie nudził, a czytelnik miał frajdę z czytania. Tak naprawdę nie znam lepszej książki, którą można stosować w ramach śmiechoterapii, od dłuższego czasu polecam właśnie tę.

"Była noc przed Gwiazdką i w całym domu...
No, może nie tak do końca przed. W zasadzie wcale nie przed, a na pewno nie tuż przed, bynajmniej. Właściwie to do Gwiazdki było dość sporo czasu, tak ze dwa tygodnie. A dokładnie rzecz ujmując, trzynaście dni. Mikołajkowe prezenty zdążyły się już znudzić, po słodyczach zostały tylko stosy sreberek i papierków, nowe komórki tłuszczowe oraz radosne zaczątki próchnicy, zaś pora na rozplątywanie światełek i ubieranie choinki jeszcze nie nadeszła. Takie grudniowe ni wpiął, ni wypiął, kiedy nie za bardzo wiadomo, co ze sobą począć."
Ja na takie właśnie grudniowe ni wpiął, ni wypiął zalecam lekturę "Dożywocia". Niezawodny przyspieszać czasu!

wtorek, 15 grudnia 2015

"Uwikłanie" Zygmunt Miłoszewski

Teodor Szacki obrósł legendą. Każdy o nim słyszał, prawie każdy czytał trylogię, której jest głównym bohaterem. Wiedziona ciekawością sięgnęłam po pierwszy tom i nie mogłam wyjść z zachwytu.

Przede wszystkim bardzo polubiłam głównego bohatera. Teodor jest genialnie napisaną postacią. Genialnie, bo to zwyczajny, prosty człowiek, z całym naręczem wad i złych decyzji. Ma ludzką twarz i popełnia ludzkie błędy, a przy tym cechuje go inteligencja, poczucie humoru i błyskotliwość. Wszystko składa się na osobę fantastycznego prokuratora, trochę gorszego ojca, jeszcze gorszego męża i nieprzeciętnego człowieka. To jego postać przyciągnęła mnie najbardziej. W kilku miejscach mi zaimponował, w kilku zawiódł, bo miałam nadzieję, że przewidywalny scenariusz to jedno, a postępowanie Teodora pójdzie swoją drogą. Nie poszło, ale i tak za tego bohatera wielki ukłon w stronę autora.

Akcja "Uwikłania" dzieje się w stolicy. Podczas dwudniowej terapii ustawień prowadzonej przez znanego psychoterapeutę zostaje znaleziony martwy jeden z uczestników. Pozostali trzej zostają przesłuchani, podobnie jak przesłuchana zostaje żona zmarłego, koledzy z pracy i prowadzący terapię. Teodor próbuje wyjaśnić, kto zabił, jaki mógł mieć motyw. Poszlaki prowadzą w kilku kierunkach, prokurator miota się zarówno w sprawie, jak i we własnych problemach, a całość tworzy bardzo zgrabnie napisaną intrygę, której rozwiązanie może zaspokoić nawet największe oczekiwania.

Moje oczekiwania nie były może duże, ale całość zrobiła na mnie duże wrażenie. Przewidywałam, że śledztwo może iść właśnie w takim kierunku, ale byłam ciekawa, jak autor niektóre rzeczy powiąże ze sobą, inne wyjaśni. Okazało się, że powiązał sprawnie i z sensem, a wyjaśnił w niezwykle trzymający w napięciu sposób. I tym samym skończyłam lekturę i bezzwłocznie sięgnęłam po "Ziarno prawdy", żeby nie stracić magii, którą roztoczyła część pierwsza.

Na pewno warto spróbować przeczytać i samemu ocenić, czy książkę (a właściwie całą serię) nagłośniono i rozreklamowano zasadnie, czy też nie. Oczywiście każdy znajdzie tu coś, co przypadnie mu do gustu, i coś, co się nie spodoba, a wręcz zniesmaczy. Przyznaję się, że i mnie jedna sytuacja wyjątkowo zniesmaczyła, a nawet troszkę osłabiła moją wiarę w człowieka, jako w jednostkę myślącą, ale z drugiej strony taka sytuacja ma miejsce w naszym codziennym życiu, jeśli nie bezpośrednio w naszej rodzinie, to u sąsiadów bliższych, czy dalszych, więc może po prostu nie powinnam idealizować w gruncie rzeczy wykreowanego tak nieidealnie bohatera, tylko z większą pokorą zaakceptować kolejną słabość i wadę prokuratora. "Uwikłanie" polecam, bo to bardzo dobry kryminał, którym autor potwierdził, że polska proza ma się świetnie.


sobota, 12 grudnia 2015

"Ałtorka, łóżowe króliki i kartofle, czyli spotkanie z Martą Kisiel"

Działo się, działo. Marta Kisiel na swoim fanpage'u zaprosiła wszystkich na spotkanie twarzoczaszką w twarzoczaszkę, pobiegłam zatem w podskokach ciekawa, jakaż to tak naprawdę jest Ałtorka uwielbianego przeze mnie "Dożywocia" i niezwykle uroczego "Nomna Omna".

Ałtorka jest niezwykła. Dużo mówi, a na dodatek mówi na temat, ciekawie i jeszcze do tego posiada poczucie humoru. Nic, tylko słuchać - słuchać i się rozkoszować, i zarażać się pasją, radością i podejściem.

Oczywiście najważniejsza kwestia - kiedy będzie nowa książka. Będzie w przyszłym roku. Kiśl obiecał, więc nie pozostaje nic innego, jak uzbroić się w cierpliwość, w kalendarz i skreślać dni do wielkiej premiery, która nie-wiadomo-kiedy będzie, ale nie wcześniej niż na jesień. (O zgrozo, rok!). Jednak już sama świadomość, że na pewno będzie wynagradza czekanie.

Kwestia druga - co z tym Mickiewiczem? Mickiewicz będzie później, chwilowo projekt przesunięty na po drugim Dożywociu. A ja tak nie mogę się doczekać. Moja słabość się kłania, a jeszcze jak posłuchałam o pikantniejszych fragmentach jego życiorysu? Znowu wróciła do mnie potrzeba pozgłębiania twórczości rozszerzona o potrzebę pozgłębiania biografii. Dodatkowo czuję się zaintrygowana Słowackim. Istnieje takie niebezpieczeństwo, że moja niechęć do tegoż romantyka się troszkę zmniejszy i ta wychwalana "Lilla Weneda" gdzieś tam pomiędzy jednym, a drugim kryminałem się zapląta.

Kwestia trzecia - czy Ałtorka planuje napisać kryminał? Nie planuje, a przynajmniej nie teraz. Rozważy, jak doprowadzi Konrada do stanu, w którym wyląduje on pod respiratorem. I teraz sama nie wiem, czy życzyć, żeby jak najszybciej doprowadziła, czy wręcz apelować o brak pośpiechu w nadziei nie tylko na kontynuację opowieści o dożywotnikach, ale też kontynuację kontynuacji, kontynuację kontynuacji kontynuacji... itd. Na pewno nie pogardziłabym kryminałem autorstwa Marty Kisiel, ale "Dożywociem 2" i tym wyczekiwanym przeze mnie Mickiewiczem nie pogardzę tym bardziej. Pozostaje trzymanie kciuków za wenę, dużo weny i za święty spokój tak niezbędny do tworzenia.

Kwestia kolejna - proces twórczy i research. Ciężko sobie wyobrazić zwykłemu szaremu ludzikowi, ile zachodu potrzeba, żeby fabuła w książce się poukładała. Przepięknie opowiedziana geneza powstania "Nomen omen", kilka słów na temat researchu i od razu wiem, że pisarzem to ja nigdy nie będę. Bez tegoż spotkania też to podejrzewałam, ale przynajmniej teraz mam już pewność.

Tak naprawdę poruszanych kwestii było dużo. A powyższe też nie wystąpiły dokładnie w takiej kolejności. Rozmowa była przesympatyczna, towarzystwo przybyło licznie, miło było naocznie poznać tych, którzy przewijają się internetowo i dotychczas znani mi byli jedynie z imion, nazwisk, przezwisk i komentarzy swych. Ałtorka zrobiła na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Dokładnie takie miałam wyobrażanie po śledzeniu internetów i poznaniu twórczości. Na koniec ustawiłam się w ogonku i dostałam pieczątką, autografem i uśmiechem w aparat. I z tego miejsca nie pozostaje mi nic innego, jak podziękować za wspaniały wieczór zarówno Ałtorce, jak i fantastycznej księgarni "Kocham książki", a także wyrazić nadzieję, że jeszcze kiedyś uda się spotkać w takim gronie.



środa, 18 listopada 2015

"Cień wiatru" Carlos Ruiz Zafon

Na początku słowo wyjaśnienia. Mysz nie zrezygnowała, nie przepadła, nie straciła zapału i nie złożyła broni. Nie pojawiło się nic przez miesiąc, bo zwyczajnie wpadła w taki wir pracy, że w domu zaczęła być gościem, a o wyspaniu się myślała w kategoriach abstrakcji totalnej. Teraz wszystko wraca do normy. Przynajmniej Mysz ma taką nadzieję. Uporządkowała myśli, obowiązki i życie. I ma nadzieję, że dalej będzie zadręczać niewinnych czytelników swoimi wrażeniami i przemyśleniami.

A jeśli idzie o "Cień wiatru"...

 Są książki, które się czyta z zainteresowaniem, są też takie, które się czyta, bo się czyta, z nadzieją, że się szybko skończą. Są też takie, które się porzuca i takie, których się nie zdąży porzucić, ba! nie zdąży się od nich oderwać, bo nagle się kończą. Ta książka była specyficzna. Cudowna. Przyciągała jak magnes i tym bardziej drażnił brak czasu i czytanie "gdzie się da" i "kiedy się da". Tak mało czasu, a tak dużo fantastycznie napisanych stron!

Akcja powieści biegnie dwutorowo. To opowieść o Danielu, który odnalazł na Cmentarzu Zapomnianych Książek książkę Juliana Caraxa. Nie wiedział, że to przełomowy moment, że teraz zaczyna się prawdziwa, bardzo niebezpieczna przygoda, która odmieni jego życie. Chłopiec przeczytał powieść i zafascynowany autorem pragnął poznać inne dzieła. Okazało się, że nie jest to takie łatwe, bowiem ktoś poluje na te książki, a następnie je pali. Każda próba zgłębienia tej historii niosła za sobą mniejsze lub większe ryzyko. Daniel przeżywał przy okazji pierwsze przygody miłosne, które jeszcze bardziej plątały mu i tak poplątaną już rzeczywistość.
Drugim torem biegnie historia Juliana Caraxa i jego wielkiej miłości. Dowiadujemy się z kilku źródeł, jak wyglądało jego życie, jak zaczął pisać, a przede wszystkim o bardzo romantycznym, ale zakazanym związku. Carax to największa tajemnica powieści, tajemnica, której rozwiązanie dawkowane jest ze smakiem i która trzyma czytelnika w niepewności. .

Nie jest to taka książka podobna do innych, które czytałam. To moje pierwsze spotkanie z Zafonem, ale z pewnością nie ostatnie, bo zachwycił mnie on klimatem, który zbudował na kartach swojej powieści. Piękne uliczki Barcelony zostały przedstawione w taki sposób, że miałam wrażenie, że spaceruję z bohaterami. Dodatkowo urzekły mnie wymowne i pełne subtelności opisy emocji i relacji między bohaterami. I to nie tylko w relacjach damsko-męskich, ale też relacje z rodzicami, z przyjaciółmi. Zafon nakreśla wszystkie uczucia, które towarzyszą nam w życiu - miłość, tęsknotę, smutek, radość, szczęście... Wszystkie one przeplatają się ze sobą tworząc piękną otoczkę do wydarzeń. A sama akcja? Akcja toczy się leniwie, kawałek po kawałku poznajemy nowe oblicza głównego bohatera, a także pisarza, który jest jego największą fascynacją. Przeżywamy wraz z bohaterami porywy namiętności, ponosimy wraz z nimi konsekwencję i chcemy więcej i więcej, bo całość trzyma w napięciu do ostatniej strony.

Bardzo polecam każdemu, kto ma ochotę na podróż uliczkami Barcelony i poznanie niesamowitej historii z książką w roli głównej.

czwartek, 15 października 2015

"Filmidła. Gawędy o filmach" Agnieszka Osiecka

Agnieszka pisała wiersze, teksty piosenek, opowiadania, sztuki teatralne. W gąszczu jej twórczości możemy odnaleźć też liczne recenzje filmowe. Pojawiały się one w "Sztandarze młodych" i w tygodniku "Film". Książka ta stanowi zbiór kilkudziesięciu takich tekstów, a także licznych plakatów filmowych.Wszystko dotyczy produkcji starych, albo bardzo starych, które powstawały mniej więcej między 1937 a 1960 rokiem. Tak naprawdę dla mnie, czyli osoby, która o filmie ma niewielkie pojęcie, książka ta była wyzwaniem, bowiem głównie dotyczyła ekranizacji, których nie tylko nie widziałam, ale o których też nigdy nie słyszałam. Wachlarz produkcji jak świat szeroki - i włoskie, i jugosłowiańskie, i czeskie, i polskie, a nawet skandynawskie przeplatają się ze sobą tworząc niezwykły obraz tego, czym żyła Agnieszka i czym żyło pokolenie naszych dziadków w latach swojej młodości.

Recenzje Osieckiej są różne - zarówno objętościowo, jak i stylowo i merytorycznie. Czasami napisane jakby 'na kolanie', innym razem dopracowane językowo, z treścią tak interesującą, że chciałoby się z miejsca taki film obejrzeć. Przeważnie nie zdradzają dużo z treści, nie zdradzają zakończenia, a jedynie wzbudzają zainteresowanie czytającego. Nie zawsze są pochlebne, wręcz przeciwnie, Agnieszka wytyka braki i niedostatki, ale nawet w tym, co słabe doszukuje się pozytywnych aspektów. Jej opinia nie jest nachalna, chociaż w wielu wypadkach mocno prowokująca do dyskusji. Na pewno w każdym tekście widać rękę i czuć ducha Osieckiej.

O filmie "Czarownica" z 1956 roku: "Okropna bzdura, na którą i tak wszyscy polecicie i będziecie marznąć, moknąć, kopać, pchać i popychać, byle się tylko dostać, bo występuje w niej sama Marina Vlady. Wnioski ogólne z filmu: grzywki nadal modne, nawet dla czarownic". 
Prowokacja ta doczekała się odzewu ze strony czytelników (przytoczone dwa listy do redakcji), co z kolei doprowadziło do ponownego napisania recenzji, tym razem konkretnej, dłuższej i odpierającej wszystkie zarzuty.

Czy warto przeczytać tę książkę? Warto. Chociaż dotyczy ona sfery, o której mam niewielkie pojęcie, czytało mi się ją przyjemnie. Klimat, który budowała w swoich wypowiedziach Osiecka, to klimat, w którym czuję się naprawdę dobrze. Niektóre z tych filmów kiedyś obejrzę i wtedy przeczytam jeszcze raz wybrane recenzje - tylko po to, żeby sprawdzić, czy spojrzałyśmy na daną produkcję w podobny, czy w całkiem odmienny sposób. Polecam tym, którzy interesują się filmem, zwłaszcza wiekowym, a także wielbicielom talentu Agnieszki. Reszcie polecam z mniejszym zapałem, bo wiem, że nie każdego interesuje, co dwudziestoletnia dziewczyna myślała o filmach sprzed 60 lat.

środa, 7 października 2015

Joanna Chmielewska, wspomnień czar...

Bywa tak, że pojawiają się w życiu ludzie, którzy mocno wpisują się w nasz życiorys. Nie muszą nawet zaznaczać swej obecności osobiście, ale swoją twórczością, artystyczną działalnością, czy jakąkolwiek inną aktywnością, wnoszą w emocjonalną sferę tak wiele, że traktuje się ich jak swoich bliskich znajomych, czy wręcz przyjaciół.

Joanna Chmielewska zmarła dokładnie 2 lata temu, a kiedy dobiegła do mnie ta wiadomość, poczułam się, jakbym straciła kogoś bliskiego. Było mi bardzo przykro, że nie mogę wziąć udziału w uroczystościach pogrzebowych, ale przy najbliższej okazji udałam się na Powązki, żeby zapalić świeczkę na grobie kogoś, kto swoimi książkami pomógł mi przebrnąć przez najtrudniejsze chwile w życiu, poprawił mi niezliczoną ilość podłych nastrojów i wzbudził wielokrotnie zachwyt i niekontrolowane wybuchy śmiechu. Na grobie Chmielewskiej znalazłam program wyścigów konnych, który pozostawił któryś z jej sympatyków. Piękny symbol i cudowny gest.
Nie zdążyłam pojechać na żaden ze zlotów fanów z udziałem autorki, nie uścisnęłam dłoni i nie podziękowałam za wszystkie wspaniałe chwile, których dostarczyły mi jej książki. A chwil tych zatrzęsienie, bo moja przygoda z powieściami Chmielewskiej osiągnęła już pełnoletność! Zaczynałam od historii o Janeczce i Pawełku, potem pokochałam Tereskę i Okrętkę. Zwłaszcza "Większy kawałek świata" wywoływał u mnie liczne ataki śmiechu. W świat "dojrzałej powieści" wkroczyłam dzięki "Harpiom", bo dowiedziałam się z radia, że wychodzi nowa książka, a główna bohaterka nosi moje imię. Wpadłam. Bezsprzecznie, natychmiast i bezpowrotnie wpadłam. Czytałam wszystkie inne, zachwycałam się, kupowałam, ustawiałam na półce, niczym moje największe skarby.

Bezgranicznie pokochałam książkę "Wszystko czerwone". Nigdy wcześniej i nigdy później nie przeczytałam żadnej pozycji tyle razy, sięgnęłam nawet po wersję rosyjską napisaną cyrylicą. Garść kultowych cytatów, cudowna akcja, gęsto ścielący się trup (ale czy na pewno trup?), nogi "bez reszty kadłuba", "ciumcianie po ślicznym brzuszku" i "Ni mnie ten Edek ział, ni mnie grzębił. Ni co ci robił?" to kluczowe elementy najbardziej mojej z wszystkich moich książek. Wracam co jakiś czas, czytam od dowolnego miejsca, a i tak mnie bawi. Niesamowite.

Nie jest to jedyna powieść autorki, do której mam taką słabość. "Wszyscy jesteśmy podejrzani" z diabłem, który musiał cudownie tańczyć, żeby uwolnić się od pytań, to kolejna na liście niezwykłych książek "na wszystkie moje pogody i niepogody duszy mej". Tu trup jest jeden, ale za to w jakim stylu prowadzone jest śledztwo! Trzecie miejsce ma u mnie "Całe zdanie nieboszczyka". Kiedy czytałam je po raz pierwszy, wzbudziłam niezdrową sensację nad jeziorem, bo śmiałam się tak głośno, że przykuwałam wzrok każdego, kto chciał odpocząć na łonie przyrody. Jedynie nie zachwycił mnie "Lesio". Przeczytałam, nawet parokrotnie, ale do fanów tej książki się nie zaliczam. I zawsze twierdzę, że prawdziwi sympatycy autorki dzielą się na dwie grupy - tych, którzy uwielbiają "Lesia" i tych, którzy uwielbiają "Wszystko czerwone".

Czemu akurat Chmielewska? Może temu, że cechuje jej twórczość niezwykłe poczucie humoru. Do tego lekkie pióro, niesamowita wyobraźnia, ciekawa fabuła... czego można chcieć więcej? Kryminały mało kryminalne, a jednak wzbudzające sporo bardzo pozytywnych emocji. W wielu z nich główna bohaterka ma na imię Joanna, wiedzie skomplikowany żywot, w którym bez przerwy pakuje się w kłopoty. Ma przyjaciółkę Alicję, która zgubiła cztero-metrowy karnisz do firanek w mieszkaniu średniej wielkości, ojca, który nie słyszy, kiedy zdejmie okulary i szalone ciotki, które czatują na króla, kradną ścierki i jeżdżą z nimi do Cieszyna, czy tam do Szczecina (przecież to wszystko jedno!). Niezwykła kobieta, niezwykły kawałek polskiej literatury. Mijają lata od napisania tych najlepszych z najlepszych książek, a wciąż istnieje wiele zakręconych na jej punkcie osób, które wracają, czytają i przekazują dalej. Dla potomnych.

środa, 30 września 2015

"List z Powstania" Anna Klejzerowicz

"Przeszłość jest jak cień. Prawda nie pozwala spokojnie spać". Te okładkowe słowa sprawiły, że z zainteresowaniem sięgnęłam po kolejną książkę pani Klejzerowicz. Sympatię do autorki mam już jakiś czas, zapoznałam się z kilkoma jest powieściami i ogólnie odbierałam je zawsze pozytywnie. "List z Powstania" przerósł moje najśmielsze oczekiwania.

Julia przeżyła wojnę. Straciła rodziców, dom, swoje miejsce w Warszawie. Najpierw wylądowała w sierocińcu, później przygarnęła ją ciotka. Miała w życiu jeden cel - znaleźć siostrę. Skończyła uniwersytet, znalazła fantastyczną pracę, założyła rodzinę, ale i tak jej życiem kierowała tylko jedna sprawa. Chciała za wszelką cenę poznać prawdę, dowiedzieć się, czemu musieli zginąć jej rodzice, a przede wszystkim, gdzie jest i co robi jej Hanka. Zaraziła swoją obsesją męża, później zaraziła też córkę. Mimo wielu porażek, katastrof, ciężkich chwil, żyła nadzieją, że w końcu się czegoś dowie. Nawiązywała kontakty z powstańcami, jeździła do stolicy, grzebała w literaturze, w dokumentach, obsesyjnie szukała, chociaż nie przynosiło to żadnego skutku. Pewnego dnia dostała list, który wywrócił wszystko do góry nogami...

Książka utrzymana jest w niesamowitym klimacie. Uczucia bohaterów są całkowicie odczuwalne, namacalne wręcz - strach, szczęście, przywiązanie, rozpacz, wszystko to miesza nie tylko w głowach bohaterów, ale też w głowie czytelnika. W jednym momencie autentycznie przestraszyłam się, tak jakby to do moich drzwi właśnie ktoś zapukał. W innym momencie przeleciało przez mój brzuch stado motyli, tak jakby to w moje oczy właśnie ktoś spoglądał. Niesamowita gra emocjami, której nie dostrzegłam w innych książkach autorki, to największy atut powieści. Do tego cała historia opowiedziana jest w interesujący sposób. Ciężko się oderwać od wspomnień o Julii, potem od historii o jej córce Mariannie. Duchy przeszłości, obecne na każdej stronie, potęgują wrażenie lęku i sprawiają, że każdy bohater, który zbliża się do głównych bohaterek, z miejsca uznany jest za ich wroga. Nie udało mi się zaufać nawet tym, którzy naprawdę byli pozytywnymi postaciami, na każdym kroku doszukiwałam się podstępu, nie uwierzyłam w żaden wypadek, snując przy każdym z wydarzeń swoje własne teorie spiskowe. Naprawdę nie pamiętam książki, która dostarczyłaby mi tyle wrażeń i dokarmiła najdelikatniejszą, bo tą najbardziej emocjonalną część mnie.

Podejrzewałam, jakie może być zakończenie. Nie mogę powiedzieć, że było to dla mnie całkowite zaskoczenie, ale i tak z przerażeniem czytałam kolejne linijki wyjaśnienia wszystkiego, co działo się przez prawie 60 lat. Ogarniało mnie przy tym poczucie niesprawiedliwości i złości. I naszła mnie taka myśl, że tak łatwo dać się wciągnąć w gierki innych, w manipulacje i, że to niewiarygodne, jakie spustoszenie w osobowości wielu ludzi poczyniła wojna i jej następstwa.

Powieść na wysokim poziomie. Zachwycająca i godna polecenia pozycja, do której na pewno jeszcze wrócę.

sobota, 26 września 2015

"Niebezpieczny romans" Peter Robinson

Rzadko zdarza mi się sięgać po książkę, która jest kolejną w jakimś cyklu. Zazwyczaj czytam chronologicznie. "Niebezpieczny romans" wpadł w moje ręce w bibliotece, wzięłam go zatem do domu i okazało się, że to kawałek serii z policjantem Alanem Banksem w roli głównej. Wahałam się, czy czytać, czy nie, ale stwierdziłam, że kilka serii napoczęłam, więc i tak pewnie nie ruszę kolejnej. Chyba, że książka bardzo mi się spodoba i będę miała potrzebę poznać wcześniejsze losy głównego bohatera.

W zasadzie od początku akcja biegnie dwutorowo. Młode małżeństwo znajduje postrzeloną w głowę kobietę. Podczas rutynowych badań okazuje się, że ma ona przy sobie stary adres Banksa. Inspektor Annie próbuje skontaktować się z kolegą z pracy, ale jest on nieuchwytny. Policja przesłuchuje kolejne osoby, na jaw wychodzą kolejne mocno kontrowersyjne kwestie, zwłaszcza dotyczące aborcji, czy zmuszania do prostytucji nieletnich dziewcząt. Równolegle biegnie wątek brata policjanta, który zostawia tajemniczą wiadomość. Alan nie może się z nim skontaktować, wyrusza zatem na spotkanie. Dociera do pustego mieszkania, gości się w nim i wciąż próbuje się dowiedzieć, gdzie jest i co robi jego brat. Obie sprawy szybko się zazębiają, z każdą stroną książki wychodzi na jaw coraz więcej tajemnic.

Peter Robinson ma lekkie pióro, a nasze wydanie musiał przygotować dobry tłumacz, bo całość czyta się sprawnie. Nie ma elementów składniowych, ortograficznych, czy językowych, które zakłócałyby odbiór lektury. Troszkę gorzej jest z akcją książki. Dzieje się dużo, a wszystko tworzy logiczną całość, bo jest ładne rozwinięcie spraw  z dobrze rozegranym finałem, ale brakuje dynamiki, a całość nie trzyma w napięciu. A już na pewno nie trzyma tak, jak powinna trzymać w dobrym thrillerze. Nie przeszkadzało mi to, że nie znałam wcześniejszych losów bohaterów. Kilka wzmianek i wyjaśnień na temat przeszłości sprawiło, że sprawnie wtopiłam się w akcję i z zainteresowaniem dobrnęłam do końca. Finał mnie zniesmaczył, ale muszę przyznać, że był w bardzo dobry sposób obmyślony. Zaskoczyło mnie pozytywnie, że akcja uderzyła w inny kierunek niż ten, który obstawiałam.

Na swój sposób chciałabym poznać wcześniejsze losy Banksa, więc nie wykluczam, że zerknę w poprzednie tomy serii, ale na pewno chciałabym dowiedzieć się, co będzie dalej. Interesowałby mnie też wątek miłosny, który królował w przeszłości, a tu w zasadzie nie istniał, aczkolwiek wiele wskazywało na to, że może się odrodzić lub przerodzić w coś fajnego. A czy polecam? Tak, w zasadzie tak. Jednak nie polecam nastawiania się na fantastyczny, mrożący krew w żyłach thriller. To raczej przyzwoita książka, która może umilić kilka wieczorów.

sobota, 19 września 2015

"Julian i Irena Tuwim dzieciom" Julian i Irena Tuwim

Wierszyki Juliana Tuwima zna każde dziecko. I każdy dorosły. Od najmłodszych lat przewijają się przez nasze życie rymowanki o panu Hilarym, co zgubił okulary, czy o panu Tralalińskim i jego kotku Tralalotku. Nie każdy jednak wie, że siostra Juliana, Irena, też ma w swoim dorobku bardzo ciekawe pozycje dla maluchów, chociaż głównie zajmowała się tłumaczeniem i dzięki jej pracy polskie dzieci mogły poznać Kubusia Puchatka, czy Mary Poppins.

 A co autorstwa pani Ireny możemy przeczytać w naszej książce? Na pewno opowiadanie "O pingwinie Kleofasku", które w przystępny sposób przybliża  najmłodszym problem niewoli, jaką dla zwierząt jest zamknięcie w zoo, czy w cyrku. Poza tym jest to ciepła opowieść pełna miłości, czułości, która niewątpliwie przekazuje pozytywne wartości młodemu czytelnikowi. Autorka zaskoczyła mnie bardzo pozytywnie i cieszę się, że moja córka miała okazje poznać opowieść o pingwinku, jego rodzinie i przyjaciołach. Kolejnym wartym odnotowania utworem pani Ireny, jest wiersz o Marku Wagarku. Okazało się, że w utworach rymowanych siostra naszego poety czuje się też bardzo dobrze. Znalazłam w historii małego wagarowicza wszystko, co powinien zawierać utwór dla dziecka - proste zdania, ciekawą historię i morał.

Sympatycy Tuwima przeczytają tutaj wszystko, co kochają i z czym koniecznie trzeba zapoznać swoje potomstwo. Sympatyczne wierszyki o ptakach ("Ptasie plotki", "Ptasie rado", "Mowa ptaków"), o niesfornych dzieciach ("Zosia Samosia", "O Grzesiu kłamczuchu i jego cioci", "Gabryś), czy o niezwykłych zjawiskach ("Cuda i dziwy", "Rok i bieda", "Mróz"), to pozycje obowiązkowe na spotkania z książką przed snem. Nie zabrakło też "Lokomotywy", która sapała i dyszała, "Rzepki", z którą nie mogło sobie poradzić pół rodziny z pokaźnym zwierzyńcem, czy skocznego wierszyka o dwóch Michałach, którzy tańcowali i tańcowali, aż popadali...

Zbiór utworów rodzeństwa Tuwimów wydany przez Naszą Księgarnię jest przepięknie ilustrowaną książką, dlatego moja córka sięga po nią z przyjemnością i każdego wieczoru domaga się czytania swoich ulubionych wierszyków. Idealne na prezent dla najmłodszych, bo przyciąga solidnym wykonaniem i paletą przyjaznych barw, odpowiednie dobraną czcionką, a także tematycznie ułożonymi utworami. Na pewno godna polecenia pozycja, przy której będą się dobrze bawić i starsi, i młodsi czytelnicy.


czwartek, 3 września 2015

"Agnieszki. Pejzaże z Agnieszką Osiecką" Zofia Turowska

Lubię czytać to, co napisała Osiecka. Lubię też czytać to, co inni napisali do niej. I o niej. "Pejzaże..." to nie jest typowa biografia. Jest to książka z duszą, o kimś niesamowitym, smutnym i samotnym, kto podejmował lepsze lub gorsze decyzje, żył lepiej lub gorzej, a i tak był uwielbiany niemal przez wszystkich. Zawiera liczne wspomnienia jej przyjaciół, a także fragmenty pamiętników, opowiadań, wierszy Agnieszki... Niesamowicie przyjemna w odbiorze pozycja. Dla każdego, kto chce bliżej poznać Osiecką i poszczególne etapy jej życia.

Plusy? Świetnie skonstruowana tematycznie. Krok po kroku poznajemy rodzinę Agnieszki, jej młodość, pierwsze miłości i zawodowe fascynacje. Z kart biografii możemy wywnioskować, co ukształtowało jej charakter, a także zrozumieć, czemu wybrała taką przyszłość dla siebie. Jej studia, udzielanie się w STSie, związek z Markiem Hłasko, to bardzo przyjemne dla czytelnika opowieści, które pozwalają spojrzeć w troszkę inny sposób na naszą poetessę. Równie interesujące są jej pierwsze sukcesy zawodowe, czy historie współpracy z poszczególnymi muzykami. Troszkę zabrakło mi w tej książce Jeremiego Przybory. Relacja z nim zawsze wzbudza przyjemne mrowienie w okolicy mojego serca.

Intryguje ton, w jakim wypowiada się o matce Agata Passent. Przedstawia ona kilka przemiłych wspomnień, a jednocześnie podkreśla, że ich relacje były nie takie, jak powinny być. Za dużo żalu i niezrozumienia, za mało obecności i czułości, które są tak ważne na linii rodzic - dziecko. Zastanawiające są też opowieści bliskich przyjaciół. Podkreślają oni, że Agnieszka dyktowała warunki relacji, przyjaźń była wtedy, kiedy to ona miała na nią ochotę, kiedy nie miała - szukała nowych miejsc, nowych ludzi, nowych wrażeń. Osiecka jawi się jako niezwykle niestabilna osobowość, z trudnym charakterem, z ludzkimi słabości i wewnętrznym rozdarciem. Od dawna mam wrażenie, że to wady i niedoskonałości przyciągały do niej ludzi. To nie zalety sprawiały, że wydawała się interesująca, że chciało się ją bliżej poznać i stać się częścią jej świata. Rozpłakałam się na końcówce. A całość musiałam przemyśleć - i to dłuższą chwilę.

Polecam z całego serca każdemu, kto zna i lubi, a także każdemu, kto nie zna, albo nie lubi, ale chciałby poznać i spróbować zrozumieć, czemu życie Osieckiej było takie, a nie inne.

"A ja jestem, proszę pana, na zakręcie
Choć gdybym chciała, bym się urządziła
Już widzę pieska, bieska, stół
Wystarczy, żebym była miła

Pan był także, proszę pana, na zakręcie
Dziś pan dostrzega, proszę pana, te realia
I pan haruje, proszę pana, jak ten wół
A moje życie się kolebie niczym balia"



niedziela, 30 sierpnia 2015

"Posłaniec" Markus Zusak

Przeczytałam "Złodziejkę książek" i byłam zachwycona. Przeczytałam zatem "Posłańca". I tym razem mam mocno mieszane odczucia. Na pewno nietypowa narracja, połączona z nietypowym układem książki mogą odrzucić już na samym początku. Mnie nie odrzuciły, a wręcz spowodowały, że czytałam z większym zainteresowaniem.

Głównym bohaterem książki jest Ed. Na co dzień jest taksówkarzem, kocha się potajemnie w koleżance, z którą spędza dużo czasu. Ma paczkę przyjaciół, spotykają się i grają godzinami w karty. Mieszka w bardzo przeciętnym miejscu ze swoim psim przyjacielem, Odźwiernym. Pewnego dnia udaremnia napad na bank. W tym czasie znajduje swojego pierwszego asa. Zostaje posłańcem, który zmienia życie innych ludzi, pomaga, wspiera, daje powody do radości, przekazuje wiadomości. Każdy nowy as, to nowe misje, każde zadanie, to duże wyzwanie i mierzenie się z własnymi słabościami.

Książka w wyjątkowy sposób pokazuje przemiany bohaterów. Czasami niewielkie zdarzenia, małe gesty, miłe słowa powodują więcej zamieszania w życiu niż coś wielkiego, kluczowego. W powieści w szczególny sposób przedstawiono przyjaźń, miłość, trudne relacje na linii syn - matka, tęsknotę, walkę o lepsze jutro.To naprawdę mądra pozycja, zmuszającą do przemyśleń. Polubiłam głównego bohatera i jego znajomych, przede wszystkim za ich wady, za pozornie lekkie podejście do życia i za to, że nie dali się  poznać od początku lektury. Z każdą stroną stawali się ciekawsi, barwniejsi, bliżsi Edowi, a zarazem bliżsi mnie. Oburzyła mnie, a zarazem zaciekawiła postać matki głównego bohatera. Jej podejście do syna, chłodne traktowanie wydawały mi się okrutne, ale w trakcie poznawania ich relacji udało mi się spojrzeć na nią łaskawszym okiem.

Same pozytywy wychodzą w mojej recenzji, a jak wspomniałam na początku, mam mieszane odczucia. Przede wszystkim przez bezsensowną końcówkę. Każde inne zakończenie mogło być dobre, jednak takie rozwiązanie zagadki pojawiających się kart zdecydowanie nie przypadł mi do gustu. Wypadło bezbarwnie i nie pasowało do całej książki. Liczyłam na coś zupełnie innego. I w zasadzie to jedyny element, który zaważył na ocenie utworu, ale zaważył intensywnie, bo niesmak pozostał. Szkoda.

Mimo wszystko polecam. 4 asy i zadania na nich zakodowane, a także świetnie wykreowany świat Eda i jego przyjaciół składają się na przyjemnie napisaną historię, którą warto poznać. Mimo kiepskiego zakończenia.

poniedziałek, 24 sierpnia 2015

"W łóżku z... bezwstydnie szczere erotyczne opowiadania znanych pisarek"

Wypatrzyłam tę pozycję na półce bibliotecznej i stwierdziłam: czemu nie? Dorosła jestem, a dobrze napisane opowiadania erotyczne mogą być naprawdę ciekawym doświadczeniem.Okładka zachęciła, tytuł zachęcił. Jednym słowem szybko zdecydowałam, że chcę przeczytać tę książkę.

Tak samo szybko przekonałam się, że pod pojęciem 'bezwstydnie szczere' rozumiem zupełnie coś innego niż autorki opowiadań z tego zbioru. Myślałam, że będą to zwierzenia, opisy ważnych i wyjątkowo erotycznych momentów, a tu bezwstydność ograniczała się jedynie do wulgarnych i prostackich opisów współżycia, które w zależności od opowieści przybierało inną formę. Na dodatek okazało się, że względne jest też pojęcie 'znane pisarki'. Nie słyszałam o żadnej z nich.

Książka jest koszmarnie przetłumaczona. Tak jakby całkowicie ominęła ją korekta, a tłumacz na chwilę zapomniał, jak buduje się zdania w naszym języku. Literówki, zdania nielogiczne, styl toporny i irytujący. Chwilami traciłam wątek, gubiłam sens i to nie dlatego, że czytałam nieuważnie. Oj, kiepsko, zdecydowanie ktoś nie przyłożył się do porządnego opracowania tej pozycji.

Problem mam też z charakterystyką treści tegoż dzieła. Faktycznie było erotycznie, ale w bardzo niesmaczny sposób. Nie mam nic przeciwko bezpośredniości i nazywaniu rzeczy po imieniu, nie wymagam określeń pięknych i górnolotnych, ale zabrakło mi w tym wszystkim wyczucia. Można napisać scenę erotyczną tak, że człowiekowi robi się gorąco, a wyobraźnia pracuje na najwyższych obrotach niczym mała lokomotywa. Można też spłycić ją do granic możliwości. W książce dużo scen zostało spłyconych, trącały opisami rodem z porno-gazet, a ja nastawiłam się na kawałek dobrej! erotycznej literatury. Niestety tego nie znalazłam.

Znalazłam za to różnorodność sytuacji i mnogość postaci. Uświadomiłam sobie, że 'w łóżku z...' może się znaleźć każdy niezależnie od wieku, orientacji, koloru skóry, wykształcenia, zajmowanej pozycji społecznej i upodobań. Takie same potrzeby ma młoda dziewczyna, jak i 65-letnia pani i tak naprawdę żadne fantazje nie są dziwne, żadne marzenia nie są niezwykłe, a to, co sprawia przyjemność, pobudza, podnieca, odpręża i rozładowuje napięcie, jest potrzebne. I każdemu potrzebne jest coś innego, jednemu w tematyce erotycznej wystarczy absolutne minimum, inny fantazjuje skrycie o lataniu ponad ziemią. Nie ma tematów i potrzeb mniej lub bardziej wstydliwych, wszystko, co człowieka uszczęśliwia, jest naturalne i tak powinno być traktowane - z prostotą, z szczerością (byle ze smakiem!).

Książka miała ogromny potencjał, jednak nie uważam, że został wykorzystany. Zmęczyłam z umiarkowanym zainteresowaniem, chociaż nie zaprzeczam, że w kilku momentach bawiłam się wybornie - troszkę za sprawą akcji, trochę za sprawą oryginalnego języka autorek (tudzież nieudolnej pracy tłumacza). Najbardziej urzekł mnie pan w szesnastowiecznym stroju, który machał swoją nagą... szpadą i oznajmił wybrance swego serca, że nie zawiedzie i zaspokoi jej chuć. Kilka stron dalej jedna pani radośnie sapała, czym wprawiła mnie w tak samo radosny nastrój. Inna miała skórę gładką, jak lody waniliowe, a jeszcze inna nie odpowiedziała, tylko podała (jakiemuś jemu) swoje usta (na tacy?). Literackie kwiatki tego pokroju ubarwiły mi czytanie i dzięki temu nie będę wspominać całości jedynie źle. Nie mogę polecić tej książki, raczej radziłabym się trzymać od niej z daleka.

czwartek, 20 sierpnia 2015

"Moje rzymskie wakacje" Kristin Harmel

Generalnie omijam książki obyczajowe. Mało która spełnia moja oczekiwania, a zazwyczaj mnie jedynie drażnią już od pierwszych stron. Po "Moje rzymskie wakacje" sięgnęłam właściwie tylko dlatego, że tytuł wpasował mi się idealnie w okrutną dla organizmu temperaturę otoczenia. Nie miałam wobec tej pozycji żadnych oczekiwań i chyba tylko dlatego mam po przeczytaniu takie pozytywne odczucia.

Nie oszukujmy się, nie jest to literatura najwyższych lotów, ale jest to literatura przyjemna w odbiorze, relaksacyjna wręcz i zawdzięczam jej trzy bardzo miłe wieczory. Czyta się szybko, sprawnie, nie nudzi, a autorka nie ma irytującego stylu. Na dodatek treść też jest w porządku.

Główna bohaterka, Cat, pracuje w dużej korporacji, jest na każde zawołanie swojej rodziny i niedawno rozstała się z chłopakiem. Na ślubie młodszej siostry dowiaduje się kilku gorzkich słów na temat swojego życia, a kiedy idzie na randkę z kimś naprawdę interesującym, wychodzi na jaw, że posiada on córkę. I teściową. Cat jest zrozpaczona i czuje się oszukana. Koleżanka z pracy mąci jej w głowie i namawia na urlop, pod wpływem chwili dziewczyna pisze do swojej dawnej, włoskiej miłości, dowiaduje się, że może przybyć w każdym momencie, wsiada w samolot i rozpoczyna swoją wielką rzymską przygodę. Oczywiście nie może obyć się bez pomyłek, zwrotów akcji, wielkich przeżyć, uniesień i całej romantycznej otoczki, ale i tak czyta się dobrze. Nawet jak akcja jest przerysowana, jak relacje budowane są zbyt szybko, zbyt barwnie, a główna bohaterka przechodzi metamorfozę za metamorfozą. Ta książka ma być właśnie taka - bajka o brzydkim kaczątku, które stawia wszystko na jedną kartę, wyjeżdża, żeby coś zmienić, coś przeżyć, po czym wraca niczym piękny, odmieniony, pogodzony z pewnymi demonami przeszłości łabędź.

Ogromnym atutem powieści są piękne opisy rzymskich atrakcji turystycznych. Cała przyroda, domki, ulice, latarnie, a nawet dyskoteki i kawiarnie przedstawione zostały w bardzo realistyczny sposób. Wędrowałam z bohaterami po Rzymie i zapragnęłam się tam znaleźć - teraz, natychmiast. Książka nawiązuje do filmu "Rzymskie wakacje", z którym muszę zaprzyjaźnić się w niedalekiej przyszłości.

Nie uważam, żeby była to pozycja obowiązkowa. Myślę, że raczej nie jest to książka, która może zachwycić i rozkochać w sobie. Mnie była potrzebna, pobudziła dość dobrze schowaną, romantycznie-rozmarzoną część mojej natury, sprawiła, że kilka razy w brzuchu zatrzepotały mi motyle, a z oczu wypłynęło kilka łez. I myślę, że za rok znowu powędruję z Cat po uliczkach Rzymu, a może za kilka lat dzięki tej książce, przeżyję swoje wielkie, rzymskie wakacje.

czwartek, 6 sierpnia 2015

"Samotność liczb pierwszych" Paolo Giordano

Na początku zaintrygował mnie tytuł. Później zaintrygowała mnie okładka. A na koniec utonęłam w lekturze. Delikatna, subtelna i zachwycająca pozycja o tych, którzy nie pasują do innych.

Alice - mała dziewczynka, którą ojciec zmusza do jazdy na nartach, bo wierzy, że jego córka będzie kiedyś odnosiła sukcesy. Ona jednak nie jest zainteresowana ani sportem, ani zawodami, ani doskonaleniem stylu. Pewnego dnia przytrafia jej się na stoku mały wypadek, który ma poważne skutki i rzutuje na całe dalsze życie niedoszłej narciarki.
Mattia - mały chłopczyk, zdolny, śmiały i odnoszący sukcesy w szkole - jednak zawsze na uboczu, ignorowany przez resztę klasy z powodu niepełnosprawnej siostry bliźniaczki za którą czuje się odpowiedzialny i którą musi się opiekować. Pewnego dnia dostają zaproszenie na urodziny kolegi. Chłopiec boi się, że siostra zepsuje mu całą zabawę, więc zostawia ją w parku, prosi, żeby na niego zaczekała i na urodziny idzie sam. To zdarzenie zmienia całe jego życie.
Drogi Alice i Mattiego krzyżują się, okazuje się, że są do siebie podobni - tak samo samotni, tak samo odsunięci od reszty, tak samo trudno jest im się zaangażować, jak i przyznać, że potrzebują się wzajemnie.

"Liczby pierwsze dzielą się tylko przez 1 i przez siebie. Stoją na swoich miejscach w nieskończonym szeregu liczb naturalnych, ściśnięte, jak wszystkie, między dwiema innymi liczbami, ale mają w sobie coś, co różni je od innych. To liczby podejrzliwe i samotne, i dlatego fascynowały Mattię. Czasami myślał, że znalazły się przypadkiem w tym ciągu, uwięzione jak perełki nawleczone na nitkę. Podejrzewał też, że i one wolałyby nie różnić się od innych, być zwykłymi liczbami, tylko że z jakiegoś powodu nie potrafiły. (...) Na pierwszym roku studiów Mattia dowiedział się, że wśród liczb pierwszych niektóre są jeszcze bardziej szczególne. Matematycy nazywają je liczbami pierwszymi bliźniaczymi. Są to pary liczb pierwszych, które z sobą sąsiadują albo raczej prawie sąsiadują, bo między nimi stoi zawsze liczba parzysta, która nie pozwala im się stykać naprawdę".

Książka, która nie tylko posiada duszę, ale też pobudza duszę czytelnika i sprawia, że człowiek zastanawia się nad swoim życiem, nad życiem tych, którzy krążą dookoła pogrążeni w swojej samotności, niedoskonałości i inności. Książka, która pokazuje, że czasami trzeba zaryzykować, żeby dojść do tego, czego się pragnie, a zarazem, że 'do tanga trzeba dwojga' i jedna osoba nie uciągnie znajomości, przyjaźni, miłości. Książka pokazuje, ale nie nakazuje, podpowiada, ale pozostawia wolny wybór delikatnie tylko nakreślając możliwe opcje. Słodko-gorzkie zakończenie sprawiło, że najpierw uśmiechnęłam się do siebie, a następnie rozczuliłam się nad losem głównych bohaterów.

Zakochałam się w każdej jednej stronie tej powieści, w każdym jednym zdaniu, w każdym jednym przekazie. Rozmyślałam, analizowałam, rozkoszowałam się, uśmiechałam się i biadoliłam nad poczynaniami Alice i Mattiego. Polecam z całego serca. 

sobota, 1 sierpnia 2015

"Głowa anioła" Hanna Cygler

Nie sięgam po książki obyczajowe. Zazwyczaj mnie drażnią, bo ich bohaterki są rozlazłe, same nie wiedzą, czego chcą, kogo lubią, kogo kochają i z kim chcą mieszkać. Zazwyczaj, bo od każdej reguły są wyjątki i dobre obyczajówki też zdarzyło mi się czytać. Mało ich było, ale jednak i takie wpadły w moje ręce.

"Głowę anioła" dopadłam w bibliotece i postanowiłam spróbować czegoś nowego. Uczucia mam mieszane, bo do połowy książki było naprawdę sympatycznie, interesująco i chociaż nie porywało bezgranicznie, to jednak intrygowało wystarczająco, żeby sięgać po książkę z ochotą. W połowie jednak główna bohaterka mnie zirytowała okrutnie, aż musiałam zamknąć lekturę i przez noc pogodzić się z biegiem wydarzeń. Wróciłam, bo ciekawiło mnie, jak to się skończy, ale już mocno zdystansowana dobijałam do końca. A na końcu autorka mnie zniesmaczyła tym, co wymyśliła... i teraz to już zupełnie nie wiem, jak ocenić całość.

Julia, młoda wdowa powraca ze Stanów do swojej rodzinnej miejscowości, żeby zająć się renowacją zabytkowego pałacyku. Musi przystosować się do życia w Polsce, oswoić ze zmianami i odnowić zaniedbane relacje towarzyskie. Jest to trudne, bo powracają wspomnienia, odradzają się relacje, które nie powinny się odrodzić. Dodatkowo Julia zakochuje się w pewnym uroczym mężczyźnie, na początku są w związku bez zobowiązań, z czasem robi się poważniej i wtedy pojawiają się liczne problemy. Typowy dla powieści obyczajowych schemat pełen wzlotów, upadków, zdrad i zawodów. Na jaw wychodzą różne tajemnice z przeszłości, a także okazuje się, że nie każdy jest tym za kogo się podaje i nie każdemu można bezgranicznie wierzyć. Jak w życiu. Zakończenie pozostawia niesmak, bo zostało totalnie przekombinowane, ale to już każdy musi sam przeczytać i ocenić. Nie wykluczam, że dla innych ten zwrot akcji będzie cudownym rozwiązaniem.

Bardzo przyjemna książka językowo, czyta się wyśmienicie. Od razu widać, że autorka ma lekkie pióro i potrafi przelewać swoje pomysły na papier tak, żeby nie nudzić czytelnika. Gorzej z samymi pomysłami, które chwilami wydawały mi się całkiem w porządku, chwilami całkowicie nietrafione. Bohaterowie przedstawieni bardzo współcześnie i nowocześnie, co nie do końca jest dobre, chociaż może i jest odzwierciedleniem rzeczywistości... Nie wiem, wolę wierzyć, że jednak świat dookoła to nie tylko zdrady, oszustwa i niezdecydowane kobiety, które idą do łóżka z każdym.

Nie jest to literatura najwyższych lotów, raczej niewymagająca pozycja idealna do odprężenia po ciężkim dniu. Planuję jednak przeczytać kolejną część. Koniecznie muszę sprawdzić, w którym kierunku potoczyła się historia Julki.

czwartek, 23 lipca 2015

"Domofon" Zygmunt Miłoszewski

Twórczością Zygmunta Miłoszewskiego zachwyca się wiele osób. Postanowiłam sprawdzić, czy faktycznie jego książki są godne uwagi. Zaczęłam od "Domofonu", tak niestandardowo, bo wiadomo, że to trylogia o Szackim rozkochuje zarówno w głównym bohaterze, jak i w autorze rzesze czytelników. Poznanie Szackiego przede mną, tymczasem poznałam mieszkańców pewnego warszawskiego bloku.

Wydawać mogłoby się, że to zwykły budynek mieszkalny, ze zwykłymi lokatorami, piwnicami i windami. Od pierwszych stron okazuje się jednak, że w budynku nie ma nic zwykłego, wszystko owiane jest tajemnicą, a ludzie opętani są nocnymi koszmarami. Agnieszka z Robertem przenoszą się do stolicy w pogoni za lepszym jutrem. Mają pracę, wprowadzają się do malutkiej kawalerki. Ich życie ma stać się pełniejsze i szczęśliwsze. I nagle dzieją się różne złe rzeczy, które utrudniają im komunikację, wywołują agresję i dziwne, nieprzewidziane zachowania. Nie tylko oni ulegają demonom, które czają się w bloku. Ciężka atmosfera wysysa z mieszkańców siły i wprawia ich w marazm. Każdy czuje się niewidzialny i uwięziony we własnym świecie.

"Domofon" zaskoczył mnie mnogością wspaniale napisanych postaci. Prosta, niezbyt ładna dziewczyna, która marzy o szczęściu w zaciszu domowego ogniska, artysta-malarz, który nie potrafi odnaleźć się w nowej sytuacji, alkoholik, który stracił rodzinę i zastanawia się, jak może ją odzyskać, młody buntownik z wyboru, uwięziony w bloku na własne życzenie, nauczyciel wychowania fizycznego podejrzewany o molestowanie, nawiedzony mężczyzna, który chce oczyścić ciało i duszę i spędzić bez dostępu do świata kilka dni... i wiele innych, na swój sposób wyjątkowych osób. Autor umieścił w powieści cudowny przekrój poglądów i charakterów . Dodatkowo zachwycił mnie konstrukcją całości. Opowieść zaczyna się niewinnie, a ze strony na stronę robi się mroczniej i bardziej tajemniczo. Mieszkańcy ściszają głos, cichną też dźwięki z tła, obraz przyciemnia się, a książka zmienia swoje oblicze i przechodzi gatunkowo od delikatnej obyczajówki przez kryminał do thrillera z elementami horroru. Mistrzostwo.

Książkę czyta się jednym tchem. Jest to interesująca historia pełna zwrotów akcji. Napisana w tak realistyczny sposób, że czytelnik odczuwa na własnej skórze emocje z wnętrza budynku, tak jakby to tuż obok, za plecami, czaiło się zło. Bardzo dobry debiut Miłoszewskiego. Już wiem, że z przyjemnością sięgnę po pozostałe pozycje autora. A "Domofon" polecam każdemu, kto lubi powieści z dreszczykiem.

czwartek, 16 lipca 2015

Pop-papka, czyli o kondycji polskiej piosenki słów kilka...

Ostatnimi czasy słucham jednej z komercyjnych stacji radiowych. 2 lata pracowałam w ciszy, więc jest to miła i wręcz pożądana odmiana. Jednak chwilami popadam w zadumę nad kondycją polskiej piosenki...
Jest taki jeden, można powiedzieć, że mój ulubiony utwór, który poza skoczną i wpadającą w ucho melodią ma też (o zgrozo!) tekst. I ten tekst intryguje. Na początku myślałam, że chodzi jedynie o to, że u jubilera drogo, więc luby lubej przytargał kamień w podarku. I tyle. A tu jednak nie. Okazuje się, że pieśń ta ma przesłanie, bo dziewczę wzgardziło kamieniem, a kamień był ze złota! Obdarowujący zabrał go zatem sobie i teraz jest bogaty, a lubej może kupić co najwyżej kwiatek za 5zł, którego tak się domagała. Trzy wersy treści, a wyśpiewane 3 zwrotki i 6 razy refren. I piosenka-zapychacz-czasu jak znalazł.



Jest też taki twór (absolutnie nie utwór, i nie piosenka!), który puszczają nawet kilka razy dziennie​. I co się okazuje... okazuje się, że to absolutny numer jeden na wszystkich listach przebojów. Tekstu nie ma. Znaczy coś tam jest, ale wygląda, jakby został wygenerowany przez program. Zbitki słów i nic ponad to.
"Na ciele rozmażę z mych łez tatuaże,
dwa metry ma strach, nie wolno się bać.
A szyfry, pułapki w słowach zostawię.
Pokonać chcesz nas - nie zostanę" (hmmmm?)
Dalej jest, że ona jakiegoś jego nie chce, że on też nie chciał jej, ale za to ma ją nauczyć od nowa (dla wzmocnienia efektu dowiadujemy się czego ma ją nauczyć dopiero po wysłuchaniu całości). Dziewczynę męczy myśl, że nie zdąży, a on się oddala z każdym słowem... Pozostaje pytanie: no to go nie chce, czy chce, czy co? To dzieło-arcy ma dodatkowy problem w postaci fatalnej dykcji wokalistki. Musiałam się wczytać w refren, żeby w ogóle zrozumieć, cóż ona śpiewa, bo bez tego kodowałam jedynie "blebleble ponad, blebleble od nowa".



Moje serce raduje się za każdym razem, kiedy słyszy coś naprawdę wartego posłuchania. A bywa tak, oj bywa. Czasem zaplącze się w otchłani popowej papki jakiś Perfect, albo Gawliński i wtedy robi się cieplej na duszy. Dziś słyszałam Perfect. I cudowną piosenkę "Niepokonani".


I odetchnęłam z ulgą. Można ułożyć tekst, który składa się z więcej niż trzech zwrotów, który ma sens, przesłanie, zmusza do zadumy, wzrusza, a na dodatek nie posiada refrenu będącego zbitkiem 10 słów wyśpiewanych jedyne 13 razy. Szkoda tylko, że coraz mniej piosenek pisze się właśnie tak.

"Gdy ktoś, kto mi jest światełkiem
Gaśnie nagle w biały dzień
Gdy na drodze za zakrętem
Przeznaczenie spotka mnie
Czy w bezsilnej złości łykając żal
Dać się powalić
Czy się każdą chwilą bawić
Aż do końca wierząc, że
Los inny mi pisany jest." 

poniedziałek, 13 lipca 2015

"Trzydziesta pierwsza" Katarzyna Puzyńska

Usiadłam do napisania recenzji "Trzydziestej pierwszej", zadumałam się na chwilę i pierwszy raz od dawien dawna nie wiem, co tak naprawdę sądzę o książce. Rzadko mi się to zdarza. Niewątpliwie jest to powieść, którą czytałam z ochotą. Trzeci tom sagi, więc i bohaterowie znani, i sentymentu morze, i chęć sprawdzenia, czy i tym razem popłyną jedynie zachwyty. Nie popłyną. Znaczy nie jedynie, bo zachwytów garść też będzie.

Tym razem do Lipowa przybywa naukowiec Jerzy Grala, żeby zbadać Cichy Zakątek - miejsce, w którym w przeszłości znajdowała się osada sekty Witalisa Sobieraja. Mieszkańcy wiele lat temu popełnili w niej zbiorowe samobójstwo i nikt więcej się w tym miejscu nie osiedlił. Dodatkowo jeden z policjantów bierze urlop ojcowski, a na jego miejsce przybywa Emilia Strzałkowska, która wraz z synem dołącza do lipowskiej społeczności. Tak naprawdę od początku powieść toczy się wielowątkowo, autorka powraca do pożaru, w którym bohaterską śmierć ponieśli policjanci. Próbowali oni uratować swoją koleżankę po fachu i jej siostrę. Na wolność wychodzi człowiek, skazany 15 lat temu za podpalenie, co wywołuje poruszenie, wzburzenie i przywołuje wspomnienia wśród licznych mieszkańców małej wioski. Przez karty powieści przewijają się znalezione kości, zwłoki, kolejne podpalenie i dwójka dzieci, która próbuje bawić się w detektywów. Tło wydarzeń wypełnia świąteczna atmosfera, bohaterowie nucą kolędy i spotykają się przy suto zastawionych stołach, które uginają się nie tylko od jedzenia, ale też od ujawnianych przy nich tajemnic. Okazuje się, że prawe i szanowane osoby mają swoje mroczne tajemnice, a potępiani i źli bohaterowie nie do końca są tacy, za jakich się ich powszechnie uważa.

Jeżeli idzie o zachwyty. Przede wszystkim pani Puzyńska ma lekkie pióro, co też przekłada się na odbiór całości. Czyta się sprawnie, książki nie męczą i człowiek nie wie, kiedy pochłonął ponad 500 stron. Poza tym autorka wprowadza wiele wątków, zazębia je, ale żadnego nie pozostawia bez wytłumaczenia i rozwiązania. Wszystko jest po coś. I to też wielki plus. Mocnym punktem powieści jest postać Tytusa Weissa, który musi uporać się z przeszłością i nauczyć się żyć w teraźniejszości. Bardzo dobra scena na komisariacie, kiedy przedstawia wydarzenia sprzed lat. Naukowiec Jerzy Grala, to też całkiem dobrze napisana postać. Zaskoczeniem dla mnie było, że nie okazał się tym, za kogo go pierwotnie wzięłam. Ogromny plus za wprowadzenie motywu sekty, a także opisy jej działania, rządów Sobieraja, czy traktowania dzieci. Bardzo zgrabnie wpleciony wątek, który wyróżnia tę powieść na tle innych.

Jeżeli chodzi o to, co gdzieś tam zazgrzytało mi między wierszami... Przede wszystkim nie rozumiem pisowni "Kobieta zza Skrzyni" i "Lochy". Po co to poszło wielką literą pozostaje dla mnie ogromną zagadką. Dodatkowo w pewnym momencie miałam wrażenie, że jeśli jeszcze raz w tekście pojawi się "chłopiec w ciele mężczyzny" to zacznę krzyczeć. Nie przeszkadza mi nagminne tytułowanie policjantów, czy stosowanie do każdego bohatera imienia i nazwiska, ale obiektywnie patrząc jest tego za dużo i przydałyby się zamienniki. Jednak to mnie nie razi, wręcz jest czymś mocno charakterystycznym u pani Kasi. "Chłopiec w ciele mężczyzny" za to raził mnie okrutnie. Trochę przeszkadzały mi też aluzje do przeszłości Emilii Strzałkowskiej, ale to głównie dlatego, że jak na mój gust wątek ten wprowadził za dużo z telenoweli. Pogodziłam się jednak z tym, że to typowa saga obyczajowa z dobrze rozbudowanymi i wbudowanymi wątkami kryminalnymi, a nie kryminały z zarysowanymi wątkami obyczajowymi i z takim nastawieniem siadam do kolejnych części. Dzięki temu książki spełniają moje oczekiwania. I prawdopodobniej dalej będą spełniać, bo wsiąkłam w Lipowo i trudno byłoby mi z niego zrezygnować.

Polecam, bo książka jest naprawdę sympatyczna i wyśmienicie relaksuje. Zalecam też uodpornić się na zwrot "chłopiec w ciele mężczyzny", bo bez tego ani rusz. Mam nadzieję, że kolejne części też będą takie dobre i już nie mogę doczekać się, kiedy do mojej biblioteki zawita "Z jednym wyjątkiem".

środa, 1 lipca 2015

"Księga imion" Jill Gregory, Karen Tintori

Z okładki dowiedziałam się, że ta książka, to kabalistyczny thriller, który wciąga jak najlepszy film akcji. Postanowiłam przekonać się na własnej skórze, czy faktycznie jest tak dobrze, jak zapewnia Andrzej Chyra.

Początek był trudny. Mogę śmiało powiedzieć, że bardzo trudny. Przede wszystkim nadmiar bohaterów, urywane wątki i przeciętny styl pisania sprawiły, że męczyłam kartka po kartce i było mi z tym źle. Miałam ochotę odłożyć na półkę. Dopiero w połowie zorientowałam się, że czyta się coraz lepiej, całość wciąga i nie mogę doczekać się zakończenia.

W każdym pokoleniu żyje 36 sprawiedliwych, od których zależą losy świata. Są to zwyczajni, niepozorni mieszkańcy różnych kontynentów, którzy nie zdają sobie sprawy z tego kim są i w jakim stopniu zagrażają im gnozyci -  sekta, która chce zniszczyć świat poprzez wyeliminowanie wybrańców zwanych lamed wownikami. Wszystkie nazwiska sprawiedliwych zapisane zostały przez biblijnego Adama w księdze imion. Gnozyci rozszyfrowali, kto należy do tego zacnego grona i zabijają po kolei, w końcu zostają tylko 3 osoby. Czy uda się ich ocalić?

W książce poznajemy doktora Davida Sheperda, który w dzieciństwie przeżył poważny wypadek. Od tamtej pory cierpi na powracający ból głowy, któremu towarzyszy objawienie jakiegoś nazwiska. Ma spis takich nazwisk, ale nigdy nie zastanawiał się, dlaczego musi je notować i kim są ci ludzie. Nagle okazuje się, że to wszystko ma znaczenie, że może uratować świat, a przede wszystkim ocalić jedno z najważniejszych dla niego istnień - pasierbicę Stacy, która jest jednym z lamed wowników. Akcja książki rozpędza się, z każdą stroną robi się ciekawiej, ale w pewnym momencie odniosłam wrażenie, że autorki zanadto poniosła wyobraźnia. Tematyka niby interesująca, łącząca magię z jednym z wierzeń żydowskich, ale chwilami przypomina kiepskie kino w akcji, w którym dzieje się za dużo i za szybko. Na uwagę zasługuje dobrze napisana postać kobieca - Jael, która pomaga Davidowi i doprowadza go do tych, którzy wiedzą jak pomóc. Tylko czy w obliczu zbliżającego się końca świata można komuś zaufać i mieć pewność, kto jest wrogiem, a kto jest przyjacielem?

Na pewno nie jest to ani książka zachwycająca, ani taka, która na długo zapada w pamięć. Przeczytać można, jeśli ktoś wytrwały, to zapewne dobrnie do końca, ale są pozycje bardziej wartościowe, ciekawsze, lepiej napisane stylistycznie. Chociaż w przypadku tego, co mi nie leżało w tekście nie wiem, czy to wina treści i tego, jak napisały tę powieść autorki, czy wina tłumacza. W każdym razie coś nie gra, przez co czyta się dłużej i oporniej.

wtorek, 23 czerwca 2015

"Zapisane w kościach" Simon Beckett

"Bo nawet wtedy, kiedy biologia człowieka przestaje działać, kiedy z tego, co było życiem, zostaje jedynie zepsucie, zgnilizna i stare suche kości, nawet wtedy zmarły może być ważnym świadkiem. Może opowiedzieć swoją historię pod warunkiem, że umie się ją zinterpretować. Ja umiem. Umiem skłonić zmarłych do zwierzeń." Takie słowa pojawiły się na okładce, żeby zachęcić czytelników do przeczytania lektury. Tak, to bardzo dobry cytat, oddający całą istotę pracy antropologów sądowych i zachęcający do zapoznania się z działaniami jednego z nich.

Kolejne moje spotkanie z doktorem Hunterem, który zostaje wezwany na małą, odciętą od świata wyspę, żeby pomóc w rozwikłaniu zagadki podejrzanej śmierci. Kiedy zajeżdża na miejsce, okazuje się, że ofiara spaliła się i identyfikacja zwłok będzie wyjątkowo trudna. Na dodatek na wyspę nie może dotrzeć ekipa dochodzeniowa, pogoda utrudnia na każdym kroku, a gdzieś w pobliżu czai się morderca. Akcja toczy się szybko, na jednym morderstwie się nie kończy i tylko jedna rzecz jest pewna - nikt nie może opuścić wyspy, ani nikt nie może na nią przybyć, w związku z tym podejrzenia padają na kolejne osoby, sprawy gmatwają się coraz bardziej, powstaje coraz więcej strat - zarówno materialnych, jak i personalnych. I wszystkim po głowie krąży tylko jedno pytanie: kto jest winny? Doktor Hunter tęskni za kobietą, którą kocha i ma świadomość, że takie rozstanie pogarsza kondycję ich związku. Dodatkowo za sprawą właścicielki hotelu, w którym się zatrzymał, a także jej córki, dopadają go wspomnienia, co też wpływa na jego pracę i koncentrację. W trakcie trwania śledztwa ma pecha, kilkakrotnie znajduje się w złym miejscu, w złym czasie, przez co przez większą część powieści jest mocno pokaleczony. Ociera się o niebezpieczeństwo, umyka przeznaczeniu i drąży zbyt głęboko. Czy to się może dobrze skończyć?

Kolejna świetnie napisana książka. Beckett ma niesamowity potencjał, opisuje scenerię bardzo realistycznie i dopracowuje najmniejsze szczegóły. Nie zwiódł mnie na manowce, bowiem bezbłędnie rozpoznałam, kto może być winny. Myślałam, że zabójca ujawni się wcześniej, była nawet jedna taka chwila, w której liczyłam na zwrot akcji. Wtedy nic się nie wydarzyło, ale przeczucie mnie nie myliło i w końcu doczekałam się wymarzonego rozwiązania. Ścisła końcówka miesza w głowie, wywołuje zdumienie i sprawia, że chce się od razu sięgnąć po kontynuację. Zdecydowanie polecam i sama z niecierpliwością czekam na kolejną część.

sobota, 20 czerwca 2015

19.06.2015, Maryla Rodowicz w akcji

Co to był za wieczór! W ramach Święta Miasta Chorzów pojawiły się wczoraj na scenie pod Szybem Prezydent dwie śpiewające panie. Pierwsza, Agnieszka Dyk z zespołem Brathanki, próbowała porwać publiczność skocznymi i energicznymi piosenkami, ale niestety publiczność nie była skora do zabawy. O 21:30 wyszła na scenę Maryla Rodowicz ze swoim zespołem i nawet nie musiała próbować nikogo porywać. Publiczność oszalała i ponad godzinę wszyscy bawili się wyśmienicie.

Gwiazda rozpoczęła swoje show od prawie 30-letniego przeboju "Kasa i seks", którym zachwyciła w 1986 podczas opolskiego koncertu finałowego "Od Opola do Opola". W czasie koncertu zaśpiewała swoje największe hity - od najstarszych, wydawanych na pierwszych albumach, jak "Ballada wagonowa" (1970) aż po najnowszy projekt "Pełnia", zrealizowany do spółki z Donatanem, z datą premiery 2.06.2015. Myślę, że w koncercie każdy mógł znaleźć coś dla siebie - było radośnie ("Sing, sing", "Szparka sekretarka"), było nastrojowo ("Wielka woda", "Niech żyje bal"), było cudownie. Publiczność tańczyła, biła brawo, skandowała: "Maryla! Maryla!" i śpiewała każdą jedną piosenkę. Koncert zakończył się bisem, podczas którego piosenkarka wykonała dwa śląskie, ludowe utwory "Szła dzieweczka do laseczka" i "Karliku, Karliku", którymi już całkowicie podbiła serca przybyłych.

Maryla Rodowicz jest niesamowita i nie do zastąpienia. Zachwyciła pozytywną energią, która popłynęła ze sceny, zachwyciła wigorem, radością i podejściem do publiczności. Nawiązała błyskawicznie kontakt z odbiorcami, szalała z gitarą i od razu widać było, że świetnie się czuję w towarzystwie swojego zespołu, a sukces koncertu, to sukces ich wszystkich. Na szczególną uwagę zasłużyły solówki gitarowe Piotra Radeckiego, związanego wcześniej z zespołem KAT.

Cieszę się, że mogłam wziąć udział w tak niezwykłym show. Mam nadzieję, że uda mi się jeszcze kiedyś doświadczyć tylu wrażeń podczas koncertu niekwestionowanej królowej polskiej piosenki.


środa, 17 czerwca 2015

"Dziewczyna z perłą" Tracy Chevalier

Piękna dziewczyna w niebiesko-żółtym turbanie odwraca głowę w stronę obserwatora. Ma nieprzeniknione spojrzenie, które wydaje się smutne. Z ucha zwisa jej piękny, okazały kolczyk. Z perłą. Właśnie tak prezentuje nam się obraz Jana Vermeera "Dziewczyna z perłą", który powstał w XVII wieku w Holandii, a wiele lat później stał się inspiracją do napisania książki o tym samym tytule.

A jaka jest Griet - dziewczyna z książki? Jest skromna, naiwna i ma niesamowite pokłady wrażliwości. Musi iść na służbę, bo jej ojciec stracił wzrok i ktoś powinien zarabiać na chleb dla rodziny. Kiedy przenosi się do domu, w którym będzie prasować, gotować, chodzić na targ i sprzątać pracownię, jest załamana i nieszczęśliwa. Musi wypracować sobie szacunek zarówno u państwa, jak i ich licznej trzódki. Jest dokładna i wykonuje swoje obowiązki solidnie, więc radzi sobie naprawdę dobrze. Najbardziej lubi sprzątać na poddaszu, czyli w królestwie Vermeera. Stara się tak układać rzeczy malarza, żeby nie naruszyć jego porządku. Z czasem jej pan znajduje w niej bratnią duszę, rozmawia z nią na temat obrazów, odkrywa przed nią tajemnicę pewnej skrzynki, w końcu prosi ją o pomoc w ucieraniu farb. Zdaje się, że Griet rozumie go lepiej niż inni i widzi jego dzieła w jakiś  szczególny sposób. Ona staje się dla niego muzą i natchnieniem. Czy taki układ może się dobrze skończyć?

Griet może odwiedzać swoją rodzinę w każdą niedzielę, nie chce im jednak opowiadać o swoim obecnym życiu. Zwłaszcza, że sama przeżywa fascynację, o której nikt nie powinien wiedzieć. Podczas zakupów na targu poznaje syna rzeźnika, który zbliża się do służącej i nawiązuje bliższą znajomość z jej rodziną. Na początku dziewczyna nie wydaje się tym zachwycona. Czy to się zmieni?

Piękna opowieść o ludziach z pięknymi duszami, którzy widzą i czują w taki specjalny, niezrozumiały przez innych sposób. Taka właśnie jest Griet, taki jest jej pan - dwie postaci, dla których białe obłoki bywają niebieskie, żółte, zielone i brązowe i które bez ustanku mogą się zastanawiać, czego brakuje, co trzeba dorysować, żeby obraz był skończony. Książka zachwyca opisami uczuć i emocji, a także przybliża życie w siedemnastowiecznym holenderskim miasteczku. Autorka w wyjątkowo plastyczny sposób rysuje budynki, rynek, targ i wąskie uliczki Delf. Czytelnik wędruje wraz z Griet i przeżywa z nią poszczególne wydarzenia. Polecam zarówno książkę, jak i jej adaptację filmową, w której zachwycają Colin Firth w roli Vermeera i Scarlett Johansson w roli jego muzy z perłą. 

niedziela, 14 czerwca 2015

"Jane Austen i jej racjonalne romanse" Anna Przedpełska-Trzeciakowska

Książka poświęcona w całości życiu i twórczości Jane Austen. Skierowana przede wszystkim do osób, które znają i lubią jej powieści. Oczywiście przeczytać może każdy, jednak bez znajomości utworów lektura może być trudna, bowiem geneza powstania każdej książki, krótkie streszczenie, a także okoliczności pierwszego pojawienia się na rynku, to znaczna część biografii. Bez znajomości "Emmy", czy "Dumy i uprzedzenia" można poczytać sobie, jak książki były pisane i o czym są, ale raz, że autorka zdradza zakończenia, dokładnie analizuje treść i tym samym pozbawia przyjemności przy ewentualnej późniejszej lekturze, a dwa, że całość pisana jest na zasadzie porównania życia i otoczenia Jane, do życia i otoczenia, które opisuje w swoich powieściach. I tak naprawdę bez znajomości jednego, ciężko czyta się drugie. Sama nie przeczytałam wszystkiego, co napisała Austen i fragmentami po prostu traciłam zainteresowanie. Tym samym myślę, że lepiej zostawić sobie ten utwór na sam koniec, kiedy już pozna się wszystko, co wyszło spod pióra Jane.

Jaka jest ta biografia? Na pewno Anna Przedpełska-Trzeciakowska wykonała kawał dobrej roboty. Widać, że porządnie przygotowała się do pisania, poznała na wylot twórczość Austen, przeczytała wspomnienia rodziny poświęcone pisarce, zebrała dużo informacji i dokonała bardzo trafionej selekcji. Całość jest spójna, dobrze złożona - rozdziały są konkretne, dotyczą kolejnych etapów życia autorki, dodatkowo pojawiają się obrazki, które tym bardziej uzmysławiają nam otoczenie Jane. Dom rodzinny, rodzice, rodzeństwo, miłość, która była najważniejsza w ich życiu, wsparcie, jakie sobie dawali, jednoczenie się w trudnych chwilach i brak zwad, to najważniejsze, najczęściej podkreślane punkty całej biografii. Drugim tematem, który przewija się na kartach tej opowieści, jest staropanieństwo i brak finansów, z którymi borykała się Jane, a także liczne bohaterki, które kreowała w swoich książkach. Trzecim poruszanym problemem jest wielodzietność i brak ochrony kobiet, które musiały się godzić na wszystko i tym samym miały duże gromadki dzieci - często traciły przy tym zdrowie, a czasami nawet i życie.

Autorka nie zaniedbuje też tła wydarzeń, mamy piękne opisy krajobrazów, ogrodów, posiadłości, czy całych miast. Nic nie jest pominięte, możemy wyobrazić sobie otoczenie, w którym Jane dorastała, miejsca, które odwiedzała i w których później mieszkała. W biografii zostało też opisane tło historyczne, całość jest kompletna i ma zachowane proporcje. Niczego nie jest za dużo, poznajemy każdą postać, która miała wpływ na naszą pisarkę, każdą rzecz, która była jej bliska i każde miejsce, w którym czuła się dobrze.

Dobrze napisana biografia, którą czyta się szybko i z zainteresowaniem. Polecam!

poniedziałek, 8 czerwca 2015

"Noc w bibliotece" Agatha Christie

Znalazłam tę książkę Agathy Christie na półce u mojej mamy i postanowiłam ją przeczytać. W trakcie lektury nie kojarzyłam poszczególnych wydarzeń, ani nie zgadłam, kto jest mordercą, więc wychodzi na to, że to było moje pierwsze spotkanie z tą pozycją. Nigdy nie mam takiej pewności w wypadku tej autorki, bo dużo jej książek czytałam, a niewiele z nich pamiętam.

W posiadłości państwa Bantry znaleziono martwą dziewczynę. Zarówno pan domu, jak i jego żona nie rozpoznali w niej nikogo znajomego. Policja rozpoczęła śledztwo, a pani Bantry postanowiła zaprosić do zabawy w detektywa swoją przyjaciółkę Jane, żeby mieć też z tego wydarzenia jakąś prywatną radość. W trakcie badania sprawy udało się zidentyfikować zmarłą, przesłuchano jej kuzynkę i osoby, które jako ostatnie miały z nią kontakt. Okazało się, że to tancerka, która przyjaźniła się z rodziną Jeffersonów - szczególnie ze starszym panem, który planował ją adoptować. Znaleziono też drugie zwłoki - młodej dziewczyny, która zniknęła po spotkaniu harcerstwa. Policja zaczęła sprawdzać, w jaki sposób te sprawy są ze sobą połączone, a panna Marple rozpoczęła swoje prywatne śledztwo...

Nie znalazłam w tej książce nic, co sprawiłoby, że miałabym ochotę do niej wrócić. Nie trzymała mnie w napięciu, nie zaskakiwała, nie wywoływała większych emocji. Nie uważam, że była zła, ale nie była też bardzo dobra. Przeciętna, ale napisana zgrabnie, więc czyta się ją szybko i nie dłuży się. Nie zgadłam sprawcy i tu duży plus dla powieści, bo jednak wolę do końca błądzić niż od połowy wiedzieć, kto za czym stoi. Za to rozwiązanie mnie rozczarowało - może swoją prostotą, a może tym, że sprawca nie wzbudzał we mnie żadnych emocji (ani pozytywnych, ani negatywnych). Na pewno mogło być lepiej, ale czytałam zdecydowanie gorsze książki. Panna Marple jest bardzo sympatyczną  postacią - nie jest nachalna, nie chce być za wszelką cenę w centrum uwagi, za to metodą dedukcji i porównań do zasłyszanych historii w mistrzowski sposób dochodzi do prawdy.

Nie jest to pozycja obowiązkowa, bo autorka ma na swoim koncie zdecydowanie lepiej opowiedziane historie, ale jeśli komuś wpadnie w ręce, to na pewno można przeczytać, bo całość nie odstrasza i nie zniechęca, a jedynie sprawia, że czas upływa naprawdę przyjemnie.

niedziela, 31 maja 2015

"Cichy wielbiciel" Olga Rudnicka

Obiecałam sobie, że nigdy więcej nie sięgnę po książkę tej autorki. "Zacisze 13" zraziło mnie i pozostawiło ogromny niesmak. Wcześniejsze książki też nie powalały na kolana, więc rozstałam się z panią Rudnicką bez żalu. Jednak tu i ówdzie spotykałam pozytywną recenzję tej książki, więc postanowiłam dać jeszcze jedną szansę. I faktycznie - miłe zaskoczenie, książka jest naprawdę dobra. Może temu, że tutaj autorka nie próbuje pozować na Chmielewską i silić się na błyskotliwy humor na każdej stronie. Co prawda początek jest przeciętny, ponieważ pojawiają się dość irytujące dialogi, ale później to zanika i książkę czyta się jednym tchem.

Julia to młoda dziewczyna, która ma pracę, wynajmuje mieszkanie z koleżankami ze studiów, spotyka się z dość sensownym chłopakiem.Widują się rzadko, bo Paweł ma wyjazdową pracę, ale układa im się całkiem dobrze i to póki co wystarcza. Pewnego dnia dziewczyna dostaje bukiet kwiatów, a następnie kilka miłych smsów. Ktoś do niej dzwoni, chociaż uparcie milczy zamiast się odezwać. Sytuacja wydaje się niegroźna, wszyscy żartują z jej cichego wielbiciela, sama przez chwilę czuje się doceniana, imponują jej kwiaty i miłe słowa. A nagle wszystko zaczyna wymykać się spod kontroli. Telefon dzwoni za często, smsy przybierają coraz odważniejszą formę i Julia zaczyna mieć wrażenie, że ten ktoś wie o niej za dużo. Kiedy uświadamia sobie, że jest śledzona, zaczyna być naprawdę przerażona. Dodatkowo policja ją lekceważy i tak naprawdę nie spisuje nawet zeznań, chłopak w pierwszym odruchu nie chce jej uwierzyć i obwinia ją o zaistniałą sytuację. Julia zaczyna tracić nie tylko spokój ducha, ale też oparcie w najbliższych. A z dnia na dzień robi się coraz gorzej, w końcu sytuacja przeradza się w prawdziwy koszmar...

Problem stalkingu jest bardzo złożony. W swoim czasie czytałam wywiad z jedną ze znanych aktorek, która opowiadała, jak była prześladowana przez jednego z fanów, jak wdzierał się w jej prywatne życie, czyniąc z niego część swojej rzeczywistości. Stalker to ktoś, kto bardzo skutecznie utrudnia, a w ostatecznym rozrachunku rujnuje życie prześladowanej osoby. Kocha, wielbi i pożąda, a na dodatek jest przekonany, że sam też jest kochany, wielbiony i pożądany. Pragnie być blisko swojej ofiary, podąża jej ścieżkami, obdarowuje prezentami. Wszystko, co robi, robi w imię miłości, a rzeczy bez znaczenia wyolbrzymia. Osoba prześladowana z biegiem czasu zaczyna żyć jak zaszczute zwierzę, które boi się własnego cienia, nikomu nie ufa i od wszystkich się oddala. Przerażające zjawisko, które niestety jest coraz częstsze i może się tak naprawdę przydarzyć każdemu.

Dużym plusem książki jest dynamika akcji. Wszystko rozkręca się powoli, jednak z każdą stroną nabiera tempa, jak rozpędzająca się i turkocząca lokomotywa. W pewnym momencie uświadomiłam sobie, że nie wiem, kiedy znalazłam się 200 stron dalej. Historia Julii i jej prześladowcy mnie przerażała. Równie mocno jak główna bohaterka i jej rodzina chciałam, żeby to wszystko się skończyło, żeby ktoś zareagował, pomógł. Pięknie opisane etapy stalkingu - zarówno po stronie stalkera, jak i jego ofiary.

Widać, że autorka przygotowała się do napisania tej książki, zebrała materiały, porozmawiała z ludźmi, którzy wprowadzili ją w świat przestępstwa, a następnie stworzyła bardzo dobrą historię z przesłaniem, z ostrzeżeniem i z poradami: jak nie dopuścić, jak sobie radzić, gdzie szukać pomocy, czego unikać, jak reagować, a jak nie. I tak naprawdę, kiedy pojawiła się tematyka, w której nie ma miejsca na żarty, styl pani Rudnickiej okazał się całkiem niezły, dialogi przyzwoite, a całość jak najbardziej w porządku. Z całego serca polecam.

czwartek, 28 maja 2015

"Psy z Rygi" Henning Mankell

Moje drugie spotkanie z Kurtem Wallanderem. Z radością powróciłam do Szwecji, z rozkoszą powróciłam do śledzenia pracy tegoż cudownego policjanta.

Książka na początku nie porywa. Akcja dzieje się powoli, ślamazarnie wręcz. Ktoś dostrzega ponton na środku morza, zagląda do środka, znajduje w nim dwóch martwych biznesmenów. Odholowuje kawałek i zgłasza anonimowo, że za chwil kilka czerwona łódka dobije do brzegu. Ponton faktycznie dobija, nie wiadomo, czyje zwłoki w nim leżą, skąd ci ludzie przybyli i kim tak naprawdę są. Wszystkie drogi  prowadzą do Europy Wschodniej. Kiedy wydawałoby się, że po szwedzkiej stronie sytuacja została wyjaśniona, bo sprawę przeniesiono na Łotwę, przychodzi wiadomość o śmierci łotyskiego majora, który na ziemiach szwedzkich współuczestniczył w śledztwie. Wallander jest zmuszony do podróży, podczas której bierze czynny udział w rozwiązaniu tej tajemniczej śmierci. Przeżywa on bardzo niebezpieczną przygodę, wplątuje się w zawiłe układy i skomplikowane sytuacje. Nie wie, kto go śledzi, kto jest jego przyjacielem, a kto wrogiem, komu może ufać, a komu zdecydowanie ufać nie powinien. Od przybycia Kurta do Rygi akcja książki nabiera tempa, a końcówka zapiera dech w piersiach.

"Psy z Rygi" mają (od momentu przeniesienia akcji na ziemię łotewską) świetnie prowadzoną fabułę, która wciąga czytelnika i sprawia, że wczuwa się on w skomplikowaną sytuację głównego bohatera. Najbardziej uderza konspiracja - sam Wallander ma odczucia, że Ryga składa się wyłącznie z tajemnych wyjść i przejść, a on jest cały czas tropiony. Ta aura tajemniczości sprawia, że czytelnik nie wie, co go czeka na kolejnej stronie, czy ktoś wyskoczy z ukrycia, czy kogoś zastrzelą, czy plan spotkania/ucieczki/rozwiązania sprawy się powiedzie, czy spali na panewce. Mniej więcej od połowy towarzyszyło mi takie uczucie niepewności, zagubienia, współodczuwania strachu. To tylko świadczy o tym, że książka została naprawdę dobrze napisana.

Duży plus za umieszczenie akcji poza granicami państwa i tak naprawdę w miejscu, którego autor całkowicie nie znał. W posłowiu przedstawia on genezę powstania utworu, wszystkie okoliczności towarzyszące i ścieżki, które musiał przemierzyć, żeby wyszło wiarygodnie i zgodnie z sytuacją historyczną i geograficzną Łotwy. Plus też za ograniczenie opisów życia prywatnego Kurta, ale bez całkowitego wyeliminowania ich. Wzmianki o sytuacji z byłą żoną, czy relacji z córką były wystarczające, jako czytelnik mam zarys i orientuję się w sprawach rodzinnych Wallandera, ale ujęte zostały na tyle skromnie, że nie zmęczyły mnie, nie zniechęciły i nie mam wrażenia, że zdominowały akcję książki. Skandynawowie lubią sobie w tej materii na dużo pozwolić, tu jest to fajnie wyważone.

Mały minus za ten niemrawy początek - niby wszystko było: i zbrodnia, i śledztwo, ale jak na wstęp do właściwej części książki zdecydowanie za długie.

Z niecierpliwością czekam na kolejną część przygód Wallandera. Połknęłam haczyk, zdecydowanie.

poniedziałek, 25 maja 2015

"Brzechwa dzieciom" Jan Brzechwa



Obiecałam sobie, że będzie to pierwsza książka, jaką kupię mojej córce. I pierwsza, którą razem przeczytamy od deski do deski. Kupiłam już dawno, czytałyśmy na wyrywki, ale dopiero teraz, kiedy dziecię starsze i bardziej świadome treści wyruszyłyśmy w podróż po cudownych światach kreowanych przez autora.

Oprócz znanych i lubianych przez malucha wierszyków, które wałkujemy niemalże od urodzenia, poznałyśmy (dziecię poznało, mama sobie odświeżyła) kilka dłuższych bajek, z których dziecku najmniej do gustu przypadła "Za króla Jelonka", a mnie "Pchła Szachrajka". Na opowieść o pchle zawsze miałam alergię. Za to rozpływam się nad "Baśnią o korsarzu Palemonie". Czytałyśmy ją już kilka razy i zdecydowanie obie bawimy się przy niej tak samo dobrze.

"Brzechwa dzieciom", to pozycja obowiązkowa w każdej domowej biblioteczce. Skarbnica najważniejszych tekstów każdego dzieciństwa - i o jajku, które było mądrzejsze od kury, i o leniu na tapczanie, i o Stasiu Pytalskim, który doprowadził matkę do stanu nerwowego, i kaczce, co miała czubek z kokardą. Dodatkowo umieszczono fragmenty "Akademii Pana Kleksa", chociaż ten tekst przeznaczony jest dla starszej grupy odbiorców - trzylatkę zdecydowanie nudził. Godna polecenia pozycja - świetny pomysł na spędzanie czasu z dzieckiem. Pobudza wyobraźnię i rozwija słownictwo, a zarazem oswaja z pięknymi tekstami wspaniałego Jana Brzechwy.

sobota, 23 maja 2015

"Chemia śmierci" Simon Beckett

Tyle zachwytów, tyle pozytywnych opinii. Musiałam sprawdzić na własnej skórze, czy naprawdę warto sięgnąć po "Chemię śmierci". Opis z okładki ("Już po trzydziestu sekundach przechodzi cię dreszcz. Po minucie masz serce w gardle. A kiedy kończysz czytać, dziękujesz Bogu, że to tylko powieść.") sprawił, że kilka razy odłożyłam z powrotem na półkę, bo bałam się, że może być zbyt brutalne albo zbyt głęboko poruszające. Wychowana na serialach kryminalnych, w jakimś kawałku bazujących na pracy antropologów i patologów wiem, jak ogląda się tego typu sprawy. Teraz dodatkowo wiem też, jak się czyta - zwłaszcza, kiedy autor ma niezwykły dar do przedstawiania drastycznych obrazów i najbardziej obrzydliwych szczegółów. Nie polecam spożywania posiłków przy czytaniu tej powieści, ani nastawiania się na subtelne opisy miejsc zbrodni. Jest uderzająco dobitnie, okrutnie i bardzo wymownie. I to właśnie sprawia, że "Chemia śmierci" ma wyjątkowy klimat. Wyjątkowy do tego stopnia, że czytelnik ma nieodparte wrażenie, że był na miejscu zbrodni, że czuł odór śmierci, że słyszał brzęczenie owadów i widział, co się dzieje z martwym ciałem. Wstrząsające.

A o czym jest ta książka?
Doktor David Hunter przybywa do małego miasteczka Manham, żeby uciec od bolesnej przeszłości. Zaczyna pracować jako lekarz, a kiedy postanawia, że zostanie na dłużej, kupuje dom i wtapia się w spokojne życie mieszkańców. Niespodziewanie okazuje się, że w okolicy popełniono zbrodnię - brutalną, bezwzględną. Wprowadza ona niepokój i podejrzliwość, ludzie przestają ufać sąsiadom. Przypadkiem wychodzi też na jaw, że doktor Hunter, to nie tyle lekarz rodzinny, co wybitny antropolog sądowy. Początkowo nie chce on powrócić do profesji, bo boi się rozdrapywania starych ran, ale wkrótce ulega namowom policji i dołącza do zespołu. Kiedy mieszkańcy Manham oswajają się ze zbrodnią, znika kolejna osoba...

Największe brawa należą się autorowi za zbudowanie napięcia, za konstrukcję akcji i przewrotne zakończenie. Podejrzewałam, kto może za tym stać, za dużo kryminałów przeczytałam, żeby nie brać tej osoby pod uwagę, ale i tak poczułam się zaskoczona i zarazem usatysfakcjonowana rozwiązaniem. Ostatnie strony pochłonęłam niemalże na bezdechu. Bardzo też podobało mi się, jak Beckett wykreował głównego bohatera. Raz, że odkrywał jego przeszłość po kawałku, więc stopniowo mogłam poznać kim tak naprawdę jest doktor Hunter, a dwa, że pozwolił nam przypatrzeć się też jego prywatnej, subtelnej, tęskniącej za rodziną stronie. Polubiłam też Jenny - piękną, waleczną panią nauczycielkę, która stała się wyjątkową ozdobą powieści i nadała jej zarówno delikatności, jak też pikanterii i grozy.

Wady powieści? Nie widzę. Tempo akcji odpowiednie, budowanie napięcia wyśmienite, dawkowanie obrzydliwych scen też, sprawa dobrze prowadzona, przedstawienie ofiar bardzo realistyczne, rozwiązanie takie, jakie powinien mieć dobry kryminał, a na dodatek ciekawie wykreowane postaci i świetny styl pisania autora. Nie ma braków i wad. Nie pozostaje nic innego, jak czytać i rozkoszować się lekturą.

niedziela, 17 maja 2015

"Dzienniki 1951" Agnieszka Osiecka

"Dzienniki 1951" to drugi tom zapisków młodej Agnieszki Osieckiej. Do lektury nie musiał mnie nikt zachęcać, ponieważ już pierwszy tom zrobił na mnie duże wrażenie i z chęcią powróciłam do lektury.

"Od dziesiątego roku życia, z przerwami, pisałam pamiętniki. Namówiła mnie do tego ciotka Baśka, sama pisząc potajemnie. Część z nich jest we wrocławskim Ossolineum, część w tapczanie [...] są nieszczere. Ciągle pokazywałam je koleżankom, pisałam 'pod kogoś'. Poza tym starałam się przypodobać sobie samej. Jakaś taka marna autopsychoterapia", Agnieszka Osiecka "Rozmowy w tańcu".

I faktycznie momentami dzienniki Osieckiej wydają się nieszczere i pisane pod kogoś. Wiadomo, że autorka pokazywała je swoim koleżankom, kolegom, niekiedy nawet pojawiają się w nich dopiski pisane przez kogoś innego. Mam wrażenie, że w takim układzie znaczna część tekstu mogła powstać na pokaz.

W zapiskach Agnieszki pojawia się wszystko to, co towarzyszy młodej dziewczynie w codziennym życiu. Pierwsze miłości, zauroczenia i randki, szkoła, koleżanki, życie rodzinne, podróże - wszystko to przeplata się ze sobą tworząc cudowny obraz dość rozgarniętego, chociaż rozpuszczonego podlotka i jego życia w 1951. Uderza to, jak Osiecka miała zorganizowane dni - szkoła, zebrania, pływanie, języki obce, dużo książek, ciągłe potańce i wizyty znajomych, spacery, wycieczki, wyjazdy... aktywność godna pozazdroszczenia. Podobnie jak umiejętność pisania/czytania w 4 językach obcych - oczywiście jeszcze nie do końca doskonale, z błędami, ale czytając dzienniki miałam wrażenie, że wychodziło jej to naturalnie i przychodziło z łatwością.

W dziennikach Osieckiej uderza styl - większość tekstu jest pisana niedbale, z błędami stylistycznymi, w sposób charakterystyczny dla wieku cielęcego - infantylnie, z przesadną ekspresją, a nagle... nagle pojawiają się dojrzałe fragmenty, pisane piękną polszczyzną, poruszające ważne problemy i czytelnik przestaje mieć wrażenie, że autorem jest piętnastolatka.

W pamiętniku uderza też stosunek Agnieszki do uczuć, do miłości, do związków. Jest świadoma, że bawi się chłopcami, ale nie przeszkadza jej to, a nawet jeśli widzi w tym coś złego, to też nie zmienia i nie planuje zmienić swojego postępowania. Poza tym daje odczuć, że kocha swoją matkę, że ma dobre relacje z ojcem, a jednocześnie w trakcie czytania bije w oczy krytyka - zwłaszcza matki, a nawet na swój sposób brak szacunku do obojga. Oczywiście miała nieciekawą sytuację domową, większość z uwag jest uzasadniona, ale gdzieś tam między wierszami idzie odczuć, że w ocenie rodziców pozwalała sobie na dużo za dużo.

Generalnie z wszystkich sytuacji, które przytacza autorka, z rozmów i dialogów między nią, a jej znajomymi wydaje się, że Osiecka uważała się za lepszą, w wielu kwestiach za wyrocznię, za osobę, która dyktuje warunki znajomości. Przez co wiele osób starało się jej przypodobać, zbliżyć. Tu zwłaszcza uderzają fragmenty rozmów, w których ona prawi, co myśli o poszczególnych znajomych, docieka, co inni myślą o niej. W pamiętnikach tych zatem można znaleźć portret charakternej młodej damy, pewnej siebie, ale mimo ogromnej swobody dość rozsądnej, za to przesadnej w swoim filozofowaniu, krytykowaniu, przeżywaniu. Młodość młodością, egzaltacja egzaltacją, ale też nie można odmówić młodej Osieckiej niesamowitej inteligencji, no i wiedzy.

Na pewno warto zapoznać się z tymi zapiskami, żeby poznać autorkę w szkolnych czasach, ale także zobaczyć, jak żyła młodzież ponad pół wieku temu, jak wyglądała edukacja i rozrywki nastolatków. Polecam. A sama nie mogę doczekać się kolejnych tomów - zwłaszcza tych pisanych już przez dojrzałą kobietę.

czwartek, 7 maja 2015

"Zabójstwo Rogera Ackroyda" Agatha Christie

Agatha Christie, to jedna z najpoczytniejszych pisarek kryminalnych. Nie bez powodu nazywana królową gatunku - w końcu napisała wiele znanych na całym świecie książek, które trzymają w napięciu od początku do końca i mają dobrze ułożone i rozpisane śledztwo, prowadzone głównie przez Herculesa Poirota, albo panią Marple. W zasadzie z twórczością pani Christie przyjaźnię się od ponad dekady, ale mam dość ambiwalentne uczucia do całego jej dorobku literackiego. Przede wszystkim większość książek ma mało elementów charakterystycznych, jest zbrodnia, ktoś ją rozwiązuje, zbierani są podejrzani i dowiadujemy się, kto zabił. Tak to wygląda w zarysie. I tak naprawdę tylko nieliczne książki zawierają coś, co sprawia, że zostają w głowie na dłużej.

Z "Zabójstwem Rogera Acroyda" nie miałam dotychczas do czynienia. Z opinii innych czytelników dowiedziałam się, że to jedna z najlepszych pozycji Christie, więc postanowiłam sprawdzić, czy aby na pewno. Moim zdaniem zdecydowanie nie. "Morderstwo w Orient Expressie", "I nie było już nikogo", czy "Zwierciadło pęka w odłamków stos" są zdecydowanie lepsze. Głównym powodem, dla którego ta właśnie książka znajduje się w czołówce twórczości, jest zaskakujące zakończenie. Mnie nie zaskoczyło. Rzadko zdarzało mi się trafić, kto u Christie popełnił zbrodnię, a tu niemalże od połowy książki wiedziałam. Pasowała mi tylko i wyłącznie ta osoba, chociaż do samego końca niewiele na nią nie wskazywało.

Zamordowany zostaje tytułowy Roger Acroyd, podejrzanych jest kilku - i jego przyrodni syn, i bratowa, i córka bratowej, służba, a także dwóch dżentelmenów, którzy znajdowali się w gościnie. Policja prowadzi śledztwo, tymczasem w sprawę zostaje wmieszany  Hercules Poirot, który przy pomocy znanego i cenionego lekarza Shepparda krok po kroku składa łamigłówkę i odkrywa, kto jest mordercą.

Nie skreślam i nie twierdzę, że sama w sobie zagadka i intryga są źle napisane, źle prowadzone, czy książka jest nudna i nie ciekawi. Wręcz przeciwnie - czyta się szybko, a akcja wciąga, bohaterów nie da się nie lubić, a Hercules Poirot, który rozwiązuje sprawę, jest jak zwykle zbyt pewny siebie i tym samym mocno irytujący. Jak dla mnie zabrakło elementu zaskoczenia, zabrakło czegoś, co sprawi, że za kolejną dekadę wspomnę tę książkę, jako jedną z tych wyjątkowych. Jednak historia sama w sobie jest dobra, więc polecam każdemu, kto lubi mierzyć się z powieściami detektywistycznymi.


poniedziałek, 4 maja 2015

"Uczeń Skrytobójcy" Robin Hobb

Do przeczytania "Ucznia Skrytobójcy" skłoniły mnie pozytywne opinie o książce, a także fakt, że dawno nie miałam do czynienia z pozycją z gatunku fantasy. I pierwsza obserwacja: świat przedstawiony nie jest w tym utworze wypełniony magią do granic możliwości. Nie ma elfów, trolli i skrzatów. Nie ma też aniołów, nawet tych upadłych. Są za to ludzie - z ludzkimi uczuciami, emocjami i potrzebami, którzy tylko od czasu do czasu wnikają sobie i swoim zwierzakom w umysły.

Mały chłopiec, syn księcia Rycerskiego z nieprawego łoża, zostaje przyprowadzony na zamek. Nikt nie wie, co z nim zrobić, więc ostatecznie trafia do stajni, gdzie opiekuje się nim koniuszy Burs. Istnieje między nimi bardzo silna więź, mimo że Burs potrafi być bardzo nieprzyjemny, ostry i nie okazuje serdeczniejszych uczuć swemu podopiecznemu. Zabrania mu też korzystania z sztuki Rozumienia, dzięki której może wnikać w umysły zwierząt i współodczuwać z nimi. Kiedy przyłapuje małego na takich praktykach z ukochanym psiakiem, pozbywa się zwierzaka. Burs nadaje chłopcu imię Bastard, co znaczy bękart i taki tytuł powszechnie używają w odniesieniu do małego na zamku. Bastard jako syn księcia, przyjmuje nauki - uczy się czytać, pisać, a także posługiwać Mocą. Jednak jego najważniejszym nauczycielem jest Cierń, który uczy chłopca skrytobójstwa - ma on zabijać tak, żeby nikt go nie nakrył. W ten sposób staje się narzędziem w rękach swojego pana. Jako młody chłopiec przeżywa też liczne problemy wieku cielęcego - od pierwszych psot, po pierwsze porywy miłosne.Uczy się przywiązania, ciężkiej pracy, przyjaźni i miłości, wykonuje wszystkie zadania zlecone mu przez opiekunów. Aż w końcu zostaje powierzona mu pewna ważna misja...

Książkę czyta się bardzo dobrze. Nie ma w niej porywającej akcji, miejscami nawet ciągnie się, ale całość jest przyjemna w odbiorze i ciekawi. Świat Bastarda przedstawiony jest w bardzo przyjazny sposób, postaci mają świetnie nakreślone, wyraźne charaktery. Może poza Bastardem, który jest dość rozlazły i nieporadny, ale to można w sumie zrzucić na jego młody wiek. Za to strasznie przypadły mi do gustu, nie dające się jednoznacznie scharakteryzować postaci - Brus, Cierń i Błazen - troje tajemniczych i tak różnych bohaterów, których łączy troska o książęcego bękarta.

Polecam wszystkim miłośnikom literatury fantasy, a także tym, którzy chcieliby dopiero rozpocząć przygodę z gatunkiem. 


środa, 22 kwietnia 2015

"Polichromia" Joanna Jodełka

"Polichromia" to debiutancka powieść Joanny Jodełki, za którą autorka dostała Nagrodę Wielkiego Kalibru dla najlepszej polskiej powieści sensacyjnej w 2009 roku. Do jej przeczytania zachęcił mnie opis z okładki. Lubię poznawać nowych autorów, więc i tym razem dałam szansę.

Głównym bohaterem powieści jest Maciej Bartol, komisarz poznańskiej policji ze skomplikowanym życiem osobistym. Ostatnio mam szczęście do tego typu postaci, jak na złość w sumie, bo życie prywatne policjantów w powieściach kryminalnych tak na prawdę ni mnie parzy, ni ziębi. Zdecydowanie wolę skoncentrowanie na sprawie, śledztwie, podejrzanych niż rozważania o nieszczęśliwych miłościach, użalania nad sobą czy opisy kłopotów z matką, babcią i córką. W przypadku "Polichromii" jestem rozbita - z jednej strony i tu było o życiu Macieja zdecydowanie za dużo, a z drugiej strony, gdyby nie było, to zostałaby pominięta jedna z najlepszych postaci, czyli jego matka Daniela. I to też nie znaczy, że w książce została zaniedbana sprawa kryminalna. Było morderstwo, a nawet dwa i było śledztwo, które prowadziło do wielu pozornie niezwiązanych ze sobą osób. Obie ofiary połączyły za to znalezione przy nich sentencje łacińskie i to, że ich ciała ułożone były w dziwnych, teatralnych wręcz pozach. W rozwiązanie sprawy Maciej zaangażował znajomą matki - Magdę - tłumaczkę, znawczynię łaciny, symboliki i sztuki, która wyszukiwała powiązania między ofiarami i próbowała znaleźć znaczenie szczegółów, które pozornie były mało istotne.

Książka nie porwała mnie od pierwszej strony. Przez początek brnęłam bez większego zaangażowania. Dopiero II i III część podobały mi się naprawdę i przekonały mnie, że warto było poświęcić czas na tę lekturę. Dużym plusem książki są nawiązania do starożytnej kultury, filologii klasycznej i sztuki - ze szczególnym uwzględnieniem tytułowej polichromii. Autorka stosuje niecodzienne zabiegi przedstawiania swoich postaci, akcję prowadzi dość leniwie i wplata sporo niepotrzebnych rzeczy, a zarazem w przyzwoity sposób buduje napięcie przy rozwiązywaniu sprawy i zgrabnie łączy wprowadzane postaci i ich historie w całość. Myślę, że niektórych książka może znudzić, innych z pewnością zachwyci. Planuję zapoznać się z pozostałymi pozycjami autorki.

niedziela, 19 kwietnia 2015

"Ciernista róża" Charlotte Link

Moje drugie spotkanie z twórczością Charlotte Link. Miałam mieszane uczucia po jej "Wielbicielu", ale postanowiłam dać drugą szansę i z półki bibliotecznej wyłowiłam "Ciernistą różę". Przeczytałam opis z okładki, zachęcona przeszłam do treści i nagle okazało się, że coś tu nie gra.

Opis, który zaserwowało nam wydawnictwo, nie ma za wiele wspólnego z akcją książki. Przynajmniej przez pierwsze 200 stron. Potem niby zaczyna się wpasowywać w wydarzenia, ale dalej pozostają pewne nieścisłości. I jakkolwiek książka sama w sobie zrobiła na mnie pozytywne wrażenie, tak opis mnie zniesmaczył i w zasadzie ktoś, kto nastawia się na brutalne morderstwo i powieść kryminalną, będzie bardzo zawiedziony.

Dwie główne bohaterki - Helen i Beatrice, poznajemy, kiedy są w sędziwym wieku i wiodą spokojny żywot na angielskiej wyspie Guernsey. Ich relacja jest skomplikowana - mieszkają razem, a jednak od początku czytelnik nie wyczuwa przywiązania, ani sympatii. Przypadkiem trafia do nich młoda kobieta, Karin, która przybywa załatwić pewną ważną sprawę dla męża, ale w wyniku kilku nieporozumień zostaje bez noclegu. Syn Beatrice oferuje jej miejsce u swojej matki.
Karin jest bardzo specyficzną osobą, ma problemy z opanowaniem lęku, jest wycofana społecznie i nie wierzy w siebie, a jej małżeństwo tylko pogłębia jej kłopoty z samoakceptacją. Kiedy dowiaduje się, że mąż ją zdradza, postanawia odejść od niego i spróbować odnaleźć spokój na wyspie. W związku z tym wsiada w samochód i powraca do starszych pań, stając się powiernicą obu. Szybko uświadamia sobie, że tam jest jej lepiej niż przy mężu, nabiera pewności siebie, nawiązuje nowe znajomości.
Oczywiście oprócz tych trzech pań, w książce pojawia się większa ilość bohaterów - sąsiedzi, znajomi, przyjaciele, ich historie zazębiają się, uzupełniają i ułatwiają poznanie głównych bohaterek.
Dodatkowo miejscami akcja książki przenosi się do przeszłości i wprowadza nas w wojenne perypetie Beatrice, jej tęsknotę za rodziną i to, jak uczyła się żyć pod jednym dachem z Erichem Feldmannem i jego żoną Helen, a także przybliża cały okres, w którym Niemcy podbili wyspę, zajęli ją, a także czas, w którym ponieśli klęskę.

Tak naprawdę "Ciernista róża", to piękna opowieść o tym, jak przeszłość kształtuje naszą przyszłość. Beatrice - mała dziewczynka, która została rozdzielona z rodzicami walczy o wolność, próbuje się odgrodzić od tego, co ją spotkało, ale jak cień podąża za nią Helen, która psuje wszystkie jej plany. W książce autorka pięknie przedstawia relacje między ludźmi - miłość, przyjaźń, przywiązanie, a także żal, niechęć, nawet nienawiść. Nie boi się poruszać wątków trudnych, czy bolesnych. Całość czyta się szybko, akcja wciąga, a cała historia jest przedstawiona zgrabnie i składnie.

Tylko trzeba pamiętać, że nie jest to kryminał. Brutalne morderstwo pojawia się w ostatniej ćwiartce książki, ale dalej nie ma intensywnego śledztwa. Autorka pokazuje relacje międzyludzkie - w obliczu zbrodni i utraty bliskiej osoby.

Dobra, nawet bardzo dobra i godna polecenia powieść obyczajowa.